Poezja współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.

A miało mnie tu nie być
Joanna Kubica

A miało mnie tu nie być.

Wysłałam swoje zgłoszenie minutę przed końcem naboru kandydatów na warsztaty. Nawet przed chwilą sprawdziłam tego maila. Wysłany piętnastego grudnia, o godzinie 23:59. Szesnastego grudnia, po północy, dla ścisłości o 0:03, przyszła odpowiedź: „Zdążyła Pani.” Jak wiele historii zaczyna się w ten sposób?

Życie nie jest usłane różami. Przeraziła mnie grupa tak zdolnych, pięknie piszących osób. Ludzi z osiągnięciami. Czy ja czegoś nie zrozumiałam w ogłoszeniu? Odpowiedziałam na jakieś inne? Jakby człowiek przypadkiem wpadł do teatru, zabłądził, pomylił drzwi, usiadł, z uprzejmości nikt go już nie wyprosił (bo trochę głupio) i tak pozostało.

Co najmniej trzy razy myślałam o rzuceniu tych warsztatów w diabły, bo to za wysoki poziom. Za mądre to wszystko. Czy wysyła się trzecioklasistę na lekcję z siódmą klasą? Chyba jakiś elektroniczny błąd systemu. A jednak zostałam. Jako ten najsłabszy uczeń w klasie, o którym każdy myśli: „Jak on się prześlizgnął, że jest tu, gdzie jest?”.

Jest coś szalenie pociągającego w przebywaniu w miejscu tak odległym od codziennej szarości jak teatr, w nieprzeciętnym gronie nieprzeciętnie piszących ludzi. Chłonie się te niekończące dyskusje, śledzi z zainteresowaniem wymianę myśli o literaturze, o życiu, o wszystkim. I o naszym pisaniu. Zwłaszcza o naszym pisaniu.

Jak to jest poprosić najsłabszego ucznia w klasie o opinię o zajęciach? Ano całkiem zwyczajnie. Według różnych badań naukowych (z pewnością amerykańskich naukowców, oni mają badanie na każdą okazję), najsłabszy zawodnik może najwięcej zyskać, gdy biegnie obok imponującego biegacza. Doświadczyłam tego w podstawówce. Bieg na sześćdziesiąt metrów (a może sto?). Ta druga biegnąca dziewczynka pozostawiła mnie w tyle. Mimo złości na nią, biegłam i biegłam. Dobiegłam. Nawet miałam lepszy czas niż semestr wcześniej, gdy mierzyłam się z kimś wolniejszym ode mnie.

Może w tym szaleństwie rzeczywiście jest metoda?

Co będę wspominać po warsztatach?

Po pierwsze, jak tę samą scenę dziesięć osób opisało na dziesięć różnych sposobów, a każdy kolejny zadziwiał jeszcze bardziej. Niby oczywiste, ale trzeba mi było tego doświadczyć. Poczuć. Usłyszeć. Zobaczyć oczami wyobraźni, jak narrator miota się z kąta w kąt, to biegnie po plaży, to leci gdzieś ponad chmurami, to czai się tuż za plecami bohatera, który wypowiada kwestię: „Nienawidzę cię!”.

Po drugie, ciężko tak zasiąść przed ekranem komputera (albo o zgrozo, przed czystą kartką), i na zawołanie, ot tak, w góra dziesięć minut, napisać akapit albo dwa, więcej nawet – pół strony! Scena taka i owaka, ma się wydarzyć to albo to. Na warsztatach dokonaliśmy tego w czasie ćwiczeń tyle razy, że nawet teraz, jak siedzę i stukam w klawiaturę, to niedowierzam. Robiliśmy to za każdym razem!

Po trzecie, czy można napisać sensowną scenę rozgrywającą się w jakimś składziku węgla, przy jakiejś bocznicy kolejowej, jak się w życiu nie kupowało węgla i nie ma bladego pojęcia jak to wygląda? I to w dziesięć minut, w ramach ćwiczenia na warsztatach? Można. Niewiarygodne, ale można. Mam ją gdzieś rozpisaną w zeszycie. W chwilach zwątpienia spojrzę i pomyślę: „Przecież się da!”

Po czwarte, kto podkreśla w książkach zamiast złotych myśli czy zachwycających cytatów jakieś dziwne rzeczy? Na przykład fragment o podawaniu szklaneczki whisky gościowi, który przyszedł do bohatera z ważną nowiną? Czytelnik może się zdziwi, za to każdy uczestnik warsztatów się uśmiechnie. Ani słowa więcej – nie zdradza się sztuczek iluzjonisty na dzień dobry!

Po piąte, do niedawna zdarzało mi się spojrzeć na mój przykładowy tekst i stwierdzić, że zawiera może ze trzy, cztery błędy lub niedociągnięcia warsztatowe. Aktualnie potrafię w nim zobaczyć… tak z trzydzieści. Może więcej? Takie oto zjawisko zachodzące w głowie piszącego jest potocznie nazywane progresem.

A miało mnie tu nie być.

.

.

Proza współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.

PODZIEL SIĘ

Do góry