Dyskoteka w Auschwitz
Urodzony w Lęborku generał Erich von dem Bach-Zelewski, zanim przeszedł do historii jako tłumiący Powstanie Warszawskie i „współpracujący” w czasie procesu norymberskiego – wskazał swoim rozkazem miejsce, w którym w 1940 roku powstał obóz Auschwitz.
Stosownie do rozmiarów swojej władzy (od Ziemi Lubuskiej aż daleko poza przedwojenne niemieckie granice na wschodzie) dowódca SS i Policji na szeroko jak na dzisiejsze kryteria rozumianym Śląsku nie zawsze słuchał swojego najważniejszego przełożonego, Heinricha Himmlera, któremu nie podobała się planowana lokalizacja obozu, bardzo potrzebnego przy rosnącej ilości aresztowań w Polsce w 1940 roku. Von dem Bach postawił na swoim metodą faktów dokonanych: wysłał z Wrocławia, gdzie urzędował, pierwszą kilkudziesięcioosobową ekipę organizatorów i strażników, zanim uzyskał na to akceptację Himmlera, co było w państwie nazistowskim zachowaniem dość niezwykłym. Generał SS, mający rodzinne związki z Polską zadziwił zresztą swoimi zachowaniami nie po raz ostatni.
Sprawa obozu w Oświęcimiu wróciła do Wrocławia dość niespodziewanie w roku 2008.
Lokalny dodatek „Gazety Wyborczej” piórem popularnej tu dziennikarki historycznej, Beaty Maciejewskiej, zaczął kampanię, mającą na celu zmianę nazwy przecinającej ścisłe centrum miasta ulicy Ofiar Oświęcimskich. Nazwa ta, jak każda podobna, z latami straciła na swojej wymowie.
Na długiej dość ulicy był bank, zakłady elektronicznej techniki obliczeniowej ZETO, alkoholowy bar, a nawet knajpa „Dreptak” założona w czasach późnego Gomułki przez tutejszego wtedy aktora Witolda Pyrkosza. W czasie remontu głównej siedziby zawędrował tu także tutejszy klub studencki „Pałacyk”, wrocławski odpowiednik krakowskich „Jaszczurów” czy warszawskich „Hybryd”. Z faktów niegodnych zdarzało się tylko czasem, że zacząwszy dzień we wspomnianym barze alkoholowym „Odra”, napici śpiewacy intonowali coś w rodzaju ” O, Marianno”, próbując przedrzeć się do dłużej czynnego baru „Bałtyk” po drugiej stronie Świdnickiej, ale byli wyłapywani przez gęsto tu zawsze rozstawione patrole MO, czekające raczej na fakty polityczne lub chociaż na bardziej polityczne przyśpiewki.
Dziś, to jest nie tylko zupełnie inne miasto, także zupełnie inne centrum. Ilość miejsc rozrywki powoduje, że miasto nie kładzie się spać, a bluzgi, ryki i awantury, także bójki, ciągną się do wczesnych godzin porannych, przy zupełnej absencji wszelkich służb.
Także długa ulica Ofiar Oświęcimskich jest miejscem barowo-restauracyjnym. Przynajmniej taką się stała dzięki udzielonym koncesjom niedługo po wspomnianej akcji medialnej dotyczącej nazwy. W każdym razie wszystko, od tańców nago na garażach do załatwiania potrzeb fizjologicznych na środku ulicy przy wszystkich, jest dziś tu codziennością, a właściwie conocnością.
Ale zanim udzielona została zgoda na ten pełny wyszynk i zanim rada miejska głosowała nad umiejscowieniem tu jeszcze kasyna (nie przeszło, bo obok mają być już trzy), wrocławski dodatek krytykował nazwę ulicy. Argumentem głównym było, że tyle lat po wojnie nie ma co ludzi straszyć obozem, który w międzyczasie już przecie został w zbiorowej świadomości obozem w Auschwitz. Jako alternatywa „GW” wskazywała przedwojenną neutralną nazwę ulicy. Z niemieckich czasów. Dodać trzeba: początkowo nikt nie zauważył, że proponowana przedwojenna niemiecka nazwa „Pańska”, miała konotacje nie tyle płciowe, co klasowe, i właściwie należałoby ją przetłumaczyć jako „prusko-junkierską”.
Pomysł wywołał burzę, głównie w internecie. Szczególnie wśród już tu urodzonych mieszkańców, po prostu dlatego, że nikt nie pamiętał, że ulica ta nazywała się inaczej.
Pomysł upadł, a w międzyczasie wydano tu pozwolenia trudnej do policzenia ilości knajp i barów. W każdym razie dynamiczne życie nocne toczy sie tu „całkowicie”, a znajdujący się nieopodal posterunek straży miejskiej przeniesiony został daleko, w okolice dworca PKP.
Odbudowana po 1989 roku, do 1968 aktywna bardzo gmina żydowska zorganizowała jeden raz, jakoś zaraz po fali artykułów, uroczyste palenie zniczy na ulicy Ofiar Oświęcimskich w rocznicę wyzwolenia obozu. Przeprowadziła to norweska Żydówka Bente Kahan, wroclawianka za sprawą małżeństwa z tutejszym byłym działaczem „Solidarności”, a dziś prezesem tutejszej gminy żydowskiej , Aleksandrem Gleichgewichtem.
Sprawa zmiany nazwy na jakiś czas ucichła. Ale w 2015 młodsi reporterzy lokalnego wydania dziennika zaczęli ją od początku, posługując się starymi argumentami. Znów chcą zmiany nazwy na neutralną. „Gazeta” zapytała między innymi Gleichgewichta, który był za zmianą na nazwę nawiązującą do „Auschwitz”, co dało tytuł, według którego Gleichgewicht miał poprzeć zmianę sugerowaną przez gazetę.
I sprawa – można powiedzieć – nadal jest w grze.
Przedmiotem innej gry stała się o wiele lat wcześniej, w roku 1967. Dokumentalista Jerzy Ziarnik nakręcił wtedy fabularny film „Wycieczka a nieznane” z Ryszardem Filipskim w roli głównej, według scenariusza wziętego wtedy pisarza, Andrzeja Brychta.
Główny bohater, zmanierowany pisarz, noszący zresztą nazwisko Miller, ma napisać coś o obozie w Oświęcimiu. Demonstruje swoją abnegację, ale wizyta w obozie topi w nim lód.
Film, w którym obok Filipskiego wystapili Jerzy Leśniak, Małgorzata Niemirska, Emilia Krakowska i Jolanta Lothe, był dziełem na wskroś nieudanym. Ale pokazał obóz w całej banalizacji z 1967 roku, rok przed względnym sukcesem podobnego bardzo filmu „Dancing w kwaterze Hitlera” Jana Batorego, nakręconego rok później, też na podstawie Brychta.
Wycieczki zakładowe, pamiątki, pocztówki, woda sodowa z saturatora – przy wejściu do obozu. W obozie tymczasem kręcono film. Przebrani za esesmanow statyści flirtują w przerwach zdjęciowych z ubranymi w obozowe pasiaki statystkami. Sam główny bohater kuszony jest przez jedną z miejscowych dziewczyn, żeby pod zdjęciach „przyszedł za ostatni barak”, bo tam nikt nie chodzi.
Realia samego obozu są na planie kręconego „filmu w filmie” zmieniane tak, żeby film był atrakcyjniejszy. Twórcy tego dzieła pokazują całkowicie nagą Małgorzatę Niemirską „na kontrze” do wątków obozowych. Nie tylko „drewniane” dialogi są dowodem, że kłopoty z przekazaniem tego, co stało się w Auschwitz rysowały się już 20 lat po wojnie, kiedy była to jeszcze historia żywa.
Film ten powstał w czasie „narastającego moczaryzmu” i cień Moczara widać nie tylko w obsadzeniu Filipskiego, ale także w dydaktyzmie scenariusza, pokazującym zwrot młodego człowieka od hedonizmu w skali PRL do żywego czytania historii, w końcu całkiem niedawnej.
Główny bohater, wyjeżdżając pociągiem z Oświęcimia, patrzy, jak w samym mieście i jego okolicach toczy się życie, choć głównie gospodarcze i trochę do tego erotyczne.