1.
Każdemu przynajmniej raz w życiu pęka w dupie żyłka. Żyłka jak żyłka. Gorzej, kiedy coś zjebie się pod deklem. Nie zadziała według schematu. Sfiksuje do reszty. I żaden magik nie wyczaruje wam nowego życia. Bo nie ma nowego życia. Jest tylko źle dobrany krawat. I puste pudełko po butach.
2.
„Achtung, achtung Herman. Drei, zwei, eins, nul, feuer! Torpedo loss!”
3.
Ostatni gibon, mówię. I szlus.
Wsypuję do bletki resztki suszu.
Skręcam.
Ślinię.
Odpalam.
Mundek odchyla do tyłu głowę. Łyka te swoje piguły. Te, co mu demolują mózgownicę i wątrobę. I popija resztkami bronksa.
Kiedyś był królem dzielni. Nikt mu nie podskoczył. Teraz jest jak wywłok. Sześćdziesiąt pięć kilo w pełnym rynsztunku. Z kutasem do kolan. I małpkami upchanymi po kieszeniach.
Po drugiej stronie jest tęcza, mówi. Grasuje tam rudy cyjon.
Jaka tęcza? Jaki cyjon? Baknij se. I skończ pierdolić jak potłuczony.
4.
Jego zgred był szefem Solidarności w mieście. Kiedy go przymykali, robiliśmy z jego jamy najgłośniejszą imprezownię na parafii. Zapuszczaliśmy „czwórkę” Dezertera na przemian z One Step Beyond. I odbijaliśmy się od ścian.
5.
Mundek wyrywa mi gibona. Ściąga macha.
Buch!
Opiera głowę o ścianę.
Buch!
Śmieje się.
A potem ryczy.
Śmieje się, bo zobaczył Hankę, dziewczynę Rumcajsa.
Ryczy, bo zgred zostawił mu w spadku starego heidelberga, na którym tłukł po nocach ulotki. I tonę czcionek.
I zajebiaszcze długi.
6.
Przypierdalam mu z liścia.
To zawsze stawia go na nogi. Chociaż na chwilę.
Teraz dostaje białej gorączki. Chwyta za kryształową popielniczkę. Rzuca nią w moim kierunku.
Krew zalewa mi oko.
I kupioną w lumpeksie polówkę Freda Perry’ego.
7.
W sumie jest gites. Nie skarżę się.
Jest połowa marca sześćdziesiątego siódmego roku. Beatlesi zamknięci w studiu kończą nagrywać Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band. Moje serce bije w rytmie Lucy in the Sky with Diamonds.
Ten świat nie jest wcale taki dziwny.
Kręcę się na niebie z diamentami.
Coś się kończy.
Coś zaczyna.
Beatlesi ubrani w paradne stroje stoją nad mogiłą usypaną z czerwonych kwiatów. Za nimi pogrzebowy orszak: Fred Astaire, lalka Shirley Temple, Bob Dylan, królewna Śnieżka, Aldous Huxley, William S. Burroughs, ogrodowy krasnal, Stan Laurel, Karol Marks, Marlon Brando, Albert Einstein, hinduska bogini Lakszmi, Dylan Thomas. I chuj wie, kto jeszcze.
Leżę w kołysce.
Regularnie walę w tetrową pieluchę.
Ściągam z matczynego cyca hektolitry mleka.
Beatlesi tulą mnie do snu.
8.
Otwieram patrzałki. Mundek waruje obok. Skruszony. Jak Matka Teresa z Kalkuty. Gdyby tylko mógł, cofnąłby czas. Ale czasu nie da się cofnąć. Ani zatrzymać.
Liż mi rowa, mówię.
A on: Sam se liż.
Książka dostępna tu: https://allegro.pl/oferta/krzysztof-sliwka-babilon-proza-polska-11406487224