Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

Maciej Bobula
Franciszka, Maryśka i ja (fragment 2)

Ojciec Mariusza wiódł prym w ekipie Koła, był rasowym pogromcą efektów ubocznych kapitalizmu i gdy tylko ktoś łamał czyjeś prawa pracownicze, ktoś żądał podwyżek dla siebie i swojej grupy zawodowej – pielęgniarzy, pielęgniarek, kolejarek, kolejarzy (ale nie tylko, bo czasem pielęgniarze i pielęgniarki strajkowali dla kolejarzy i kolejarek, solidarność to solidarność), pan Czesiek tam był. Za czasów wczesnej Solidarności kolportował ulotki i plakaty po całej ziemi kłodzkiej, sabotował działania lokalnych władz, po osiemdziesiątym pierwszym wymalowywał farbą po oknach lokalnych notabli partyjnych „łobuzy”, „mordercy” albo po prostu „chuje”. We wczesnych latach dziewięćdziesiątych, gdy z komuną już walczyć nie trzeba było, próbował rozdzielić pojęcie komuny i lewicy – organizował spotkania z Karolem Modzelewskim i Janem Józefem Lipskim.
Mimo tylu wysiłków, żeby stworzyć społeczeństwo świadome swoich praw i odważne w walce z tymi, którzy te prawa zechcą im odebrać, Pan Japa poniósł sromotną porażkę. Podobne pikiety, jak ta teraz, odbywały się coraz rzadziej i coraz mniej ludzi na nie przychodziło. Za to gdy lokalny oddział ONR-u robił swoje manifestacje, nie było gdzie szpilki wcisnąć. Ze swoimi wizjami Polski czystej od obcego pierwiastka byli chyba bardziej przekonujący.
– Nie widzieli, jebani, jak polski przedsiębiorca potrafi odebrać godność polskiemu pracownikowi – mówił wściekły Pan Japa. – Z drugiej strony zawsze można tego złego przedsiębiorcę oskarżyć jako sprzymierzeńca zdrajców Polski. No chyba że sprzedaje patriotyczne koszulki produkowane w Chinach – deliberował, kiedy czasem przychodziłem do Mariusza na herbatę. Gdy sabotował przemarsze ONR-u, zadawał im takie właśnie pytania: „Ej, a powiedzcie mi, jak taki polski kapitalista zarabia pieniądze na tym, że ma sieć patriotycznych koszulek z Chin i wykorzystuje swojego pracownika, autentycznego patriotę, kochającego swój kraj i swój kapitał, to jest to w zgodzie z interesem Polski czy nie?”.
Za zadawanie takich niewygodnych pytań złamali mu nos.
– Kapitalizm won! – krzyczeliśmy chórem, a ludzie, którzy pokończyli pracę, spieszyli do sklepów, jakby się bali, że je – pod wpływem tego naszego krzyczenia – zamkną i nie będzie można nic kupić. Albo po prostu zawsze tak mkną, a ja – tego dnia bojownik na barykadzie – po raz pierwszy zwróciłem na to uwagę. Bo przecież jest nas tak niewielu, że kapitalizmu nie obalimy, ba, nawet go nie przestraszymy, może nas wcale nie usłyszy. Ale co tam, darliśmy ryja dalej. I gdy tak otwierałem paszczę, żeby grozić monstrum, które zmiotłoby mnie małym pierdnięciem, zrzuciło na margines, wyssało z sił i chęci, a przede wszystkim możliwości nabywczych, co jest równoznaczne z zupełnym zmarginalizowaniem, a w następstwie powolną śmiercią z rynkowej niepotrzebności – kątem oka zobaczyłem, że koło witryn sklepowych u podnóża pastelowo pomalowanych kamienic naprzeciwko ratusza idzie Bahman, mój kumpel z Iranu, okutany w kożuch.

 

Maciej Bobula

PODZIEL SIĘ