Weltschmerz Harcore. Wojciech Kozielski

Weltschmerz Hardcore (fragment 1)
Wojciech Kozielski

Widywałem ją już wcześniej: czasami w sklepie, czasami na koncertach, czasami spacerującą po modnych rejonach miasta w towarzystwie równie szykownych koleżanek. A już zupełnie dobrze mogłem przyjrzeć się jej kilka tygodni temu w Stockwell. Czekałem przed pubem na kumpla, a ona stała niedaleko i paliła. Nie mogłem przestać się na nią gapić: była cała w czerni i czer­wieni, cudownie rozłożonych od stóp do głowy. Tę wieńczyły pięknie ostrzyżone na pazia kruczoczarne włosy, z grzywką roz­sypującą się perfekcyjnym łukiem nad równie czarnymi ślipia­mi. Z czernią czubka głowy kontrastowała czerwień ust, apaszki omotanej wokół szyi i pończoch, a drobne i kształtne ciało wbite było w klasyczną małą czarną. Wszystko razem nie pozwalało mojej biednej głowie wygrać z jej magnetyzmem i wgapiałem się ukradkiem w jej zjawiskowość. Nie domyślałem się wtedy, że jest Francuzką, bo niby skąd Francuzka mogłaby się znaleźć w tak podłej okolicy południowego Londynu? W podrzędnym pubie na koncercie lokalnych zespołów hardcore punk, z których tak naprawdę tylko jeden nadawał się do słuchania?

Wczoraj zobaczyłem ją znowu w identycznej sytuacji: stała przed pubem i paliła. Tym razem w Boston Arms, na północ od rzeki. Prezentowała się w wersji skinhead z lat 60. – cała w dżin­sie, polo freda perry’ego i wypucowanych na błysk martensach. Też paliłem papierosa i tak jak wcześniej, mocno starałem się na nią nie patrzeć, ale wzrok nie słuchał wcale głosu rozsądku i co chwila uciekał, by choć przez sekundę sycić się tym wcie­lonym pięknem. I pewnie zagapiłbym się na śmierć bądź też został przywołany do porządku jakimś zdecydowanym gestem z jej strony, gdyby nie Stevie i Sheena. To moi przyjaciele, którzy znają każdego, kogo wypada znać w tym mieście. Właśnie za ich pośrednictwem dane było mi dotknąć absolutu, kiedy przed­stawiono mi ją i kurtuazyjne potrząsnąłem jej prawicą. Później, już w środku, stanąłem obok niej i jakoś nie wzdychałem jak zawsze do Nurse Julie, zjawiskowej basistki Billy’ego Childisha i Muzyków Imperium Brytyjskiego. Tym razem wzdychałem do mojej nowej znajomej i robiłem to wyłącznie z pobudek es­tetycznych, bo nawet przez myśl mi nie przeszło, że może ist­nieć inny finał niż niezobowiązujące „see you soon” i rozejście się w przeciwnych kierunkach.

Sprawy potoczyły się jednak zupełnie inaczej, a to przez wy­jątkowo biegłego w swoim rzemiośle didżeja. Przejął kontrolę nad salą tuż po zejściu ze sceny Billy’ego i jego muzyków i za­czął od Witch Sonicsów – kawałka może aż nazbyt ewidentnego, jednakowoż potrafiącego skutecznie jak mało który rozruszać lekko już pijaną i trochę leciwą publiczność. Zresztą nie tylko tę, bo dużo młodsza Zośka jako pierwsza ruszyła na parkiet. W tań­cu każdy drobny detal pracował na siebie i na olśniewający wize­runek całości. Pięknie przycięta grzywka falowała od prawej do lewej brwi, dłonie unosiły się wysoko do góry, łokcie przesuwały się rytmicznie jak u doskonale wytrenowanej sprinterki, a okazjo­nalne klaśnięcia zawsze precyzyjnie trafiały w punkt.

Olśniony pięknem jej ruchów próbowałem towarzyszyć jej w tańcu, pląsając obok z gracją tańczącego na rozżarzonej bla­sze niedźwiedzia. Z głośników leciało to, co klasyczne i dosko­nałe – 13th Floor Elevators, The Seeds, Electric Prunes – i jakoś nie mogliśmy wyhamować. A kiedy jako kolejny utwór didżej zapodał Et moi, et moi, et moi Jacques’a Dutronca, Zośka oszalała w tańcu, dziwiąc się, że tutaj, w podrzędnym północnolondyń­skim pubie, tańczy do kawałka, który – jak powiedziała – od­mienił jej życie. Ja zaś, nie wierząc, że ten wyjątkowy utwór chce tańczyć właśnie ze mną, wykonałem jakiś paralityczny dens z butelką newky brown w dłoni. Ku uciesze jej, Steviego, Sheeny, wszystkich dookoła i przede wszystkim własnej.

I tak właśnie, zupełnym przypadkiem, zostałem królem par­kietu. Do czasu, bo o pierwszej w nocy menedżer pubu po prostu włączył światło. Ot tak, normalnie, pstryk i koniec. Wszyscy jak na komendę dopili resztki ze swoich szklanek i karnie wyszli na zewnątrz. Tam paląca mniejszość zapaliła ostatniego pa­pierosa, ludzie pogadali jeszcze trochę i zaczęli rozjeżdżać się w różne strony miasta. Byłem pewien, że jak zawsze wsiądę do autobusu, który zawiezie mnie do mojego malutkiego pokoiku w Shadwell, i tam najpierw włączę sobie jakąś płytę, a potem pójdę spać, ciesząc się z tego, że znienacka trafił mi się tak miły wieczór. Na przystanku okazało się, że Zośka i ja jedziemy w tym samym kierunku. Czekaliśmy na ten sam autobus, który miał ją zabrać tam, gdzie cool i chic, i gdzie nie było mnie stać na wynajęcie pokoju. Ja jechałem trochę dalej, tam, gdzie zupełnie niemodnie i trochę strasznie. No i wsiedliśmy razem do nocne­go numer 214, brzęczącego pijackim bełkotem we wszystkich językach świata, i nawet jakimś cudem udało nam się znaleźć wolne miejsca i usiąść obok siebie.

I jakkolwiek banalnie to zabrzmi, to w tym zaświnionym autobusie, w oparach alkoholowych oddechów współpasażerów, zobaczyłem lepszy świat. Zobaczyłem go w czarnych ślipiach Zośki, a przepustką do niego były jej pięknie umalowane usta. Nagle przestałem opowiadać kolejną dykteryjkę i spojrzawszy w jej oczy, zwyczajnie zamarłem. Zahipnotyzowała mnie i ga­piłem się nieprzytomnie przez dłuższą chwilę, aż Zośka po­prosiła, żebym ją pocałował. Zrobiłem to i nagle poczułem, że żyję. No i zdobyłem się na śmiałość, zaprosiłem ją na herba­tę do mojej nory w Shadwell, a ona zgodziła się i parę chwil później pozwoliła mi się przekonać, dlaczego to właśnie dla jej rodaczek mężczyźni wszystkich nacji od wieków tracili głowę i nie tylko.

A teraz rozanielony patrzę, jak śpi na moim materacu, i za­chwycam się, że nawet we śnie nie straciła nic ze swojej per­fekcji. Jej włosy rozrzucone na prześcieradle wyglądają pięknie, a usta wciąż wydymają się ponętnie. I myślę sobie, że powi­nienem w tej chwili zrobić jej zdjęcie i natychmiast wrzucić na Fejsbuka. Poprawiłbym sobie w ten sposób wątły PR i sprawił­bym, że moi wrogowie, patrząc na to zdjęcie, udławiliby się so­botnim śniadaniem. Ale boję się, że to wszystko jest tylko moim urojeniem, że jak wyjdę zrobić kawę, to wrócę z jedną zbędną filiżanką, którą będę musiał wypić sam. Wracam z dwoma kubkami kawy, najlepszej, jaką udało mi się zrobić. Otwieram drzwi i zamieram, ale po sekundzie oddy­cham z ulgą. To, co brałem za urojenie i dobry sen, leży żywe i namacalne w moim barłogu.

Room service – dowcipkuję topornie. – Czy pani zamawiała kawę?

Patrzę, jak zawstydzona naciąga kołdrę aż po sam koniec grzywki i prosi mnie, żebym pożyczył jej koszulkę. A ja wycią­gam z szafy mojego najlepszego bena shermana, podaję jej i nie­co rozbawiony posłusznie odwracam głowę, kiedy prosi mnie, żebym nie patrzył. Gapię się przez okno na gromadę pakistań­skich gówniarzy, którzy jak zawsze siedzą przed blokiem, plując przed siebie i czekając nie wiadomo na co. Dzisiaj robią to jed­nak w promieniach tak rzadkiego w tym mieście słońca, przez co patrzę na nich z większą niż zwykle życzliwością. W końcu muśnięciem w policzek dostaję pozwolenie na odwrócenie gło­wy i znów zachwycam się, widząc, jak jej paź wrócił do absolut­nego porządku, rozsypując się łukiem na centymetr od brwi, jak usta przetrwały noc w doskonałej formie, a moja paradna ko­szula wygląda na niej jak tartanowa sukienka – może nieco zbyt obszerna, ale wystarczająco krótka, by dokładnie pokazać nogi.

– Wybacz, kochanie – mówi Zośka. – Wyglądam koszmarnie.

Już mam się rzucać do zaprzeczeń i komplementów, ale re­flektuję się w ostatniej chwili. Wczorajszy sukces dodaje mi pew­ności siebie, każe grać cool. Odpowiadam, że na mój gust wyglą­da całkiem nieźle, podchodzę bliżej i całuję ją w czoło, idealnie trafiając w niewielki odsłonięty fragment między wycięciem grzywki a brwiami.

 

Wojciech Kozielski
Andrzej Pilichowski-Ragno

 

 

PODZIEL SIĘ

Do góry