On, ona i ono. Dziecko-cud. Czasami wydaje się, że znamy większość typów relacji, a niektóre historie wręcz na wylot. Bo przecież kto nie słyszał o Maryi, Józefie i Jezusie? Zwłaszcza w okolicach grudniach przypominamy sobie tę opowieść po raz kolejny, i kolejny. Ale w mojej głowie te postacie pozajmowały nieco inne miejsca, przyjęły lekko odmienne role i próbują się konfrontować z tym, co niby takie oczywiste i „na pewno”. Czyżby wszystko było takie proste? Sama wciąż zadaję sobie różne pytania, ale – to, co najważniejsze – wiele interesujących pytań zadają mi moje koleżanki i moi koledzy z warsztatów. Na początku, gdy jeszcze kwarantanna nie zamknęła wszystkich w domach i nie zaryglowała drzwi, zdarzało mi się wracać z uczuciem beznadziei, myśląc „nic z tego nie będzie”, obrzucając wszystkich warsztatowiczów pretensjami, że przez mnogość podpowiedzi rozwalają mi cały pomysł. A jak wiadomo, a może nie wiadomo, w umyśle pisarskich żółtodziobów, których jestem przykładem, czasem pojawia się poczucie, że wiem lepiej, a mój pomysł na książkę powali na kolana całe szanowne jury noblowskie – bo przecież to oczywiste, że powieść będzie tłumaczona wzdłuż i wszerz, na wszystkie możliwe języki świata. Potem jednak nauczyłam się doceniać te pomysły i w pewien sposób wyciągać po nie rękę. Tak, to może się zdawać takie trywialne i banalne, ale te warsztaty naprawdę nauczyły mnie pokory w stosunku do moich planów i idei pisarskich. Biorę pod uwagę wszystkie propozycje, jestem na nie otwarta. Mało tego, chętnie z nich korzystam, ale w granicach przyzwoitości i rozsądku, bym wciąż czuła komfort, że książka, która może kiedyś wyjdzie, będzie wciąż moją, a nie patchworkowym efektem pracy całej grupy. Dzięki temu moja opowieść zmieniła wiele napięciowych punktów, gdzie indziej położyłam akcenty, a bohaterowie zyskali prawdziwe skóry, rany i blizny. Stali się bliżsi, jeśli nie powiedzieć, że w jakiś sposób się z nimi zakumplowałam, choć to oczywiście dość szorstka przyjaźń.
Przede wszystkim jednak, ta historia staje się, pisze, toczy, mimo że, nie ukrywam, powoli. Znam siebie już trochę i wiem, że gdyby nie zaproszenie drogiego Jacka, podjęcie tej rękawicy, nigdy bym się sama nie zmobilizowała. Niestety jestem typem, który musi mieć jakikolwiek bat nad sobą. A ten jest całkiem przyjemny i można było dzięki niemu powymieniać doświadczenia z innymi i po prostu – uwaga, znów banał – poznać wspaniałych ludzi i popodglądać ich twórcze procesy. Czasami nie ma lepszego motywatora jak ten, że ktoś przez dwa tygodnie zrobił krok milowy w udoskonaleniu swojego języka czy napisał w tym czasie kolejnych bardzo dobrych kilkadziesiąt stron. Tak więc trwają wiara, nadzieja, miłość – te trzy: z nich zaś największa jest nadzieja, że uda mi się przynamniej większą część książki napisać na tych warsztatach i będę z tego bardzo dumna.