Mknie rydwanem ścierwo faraona
Mknie
Wiedz
Aaron rzekł lękam się ronda
jeśli Synaj falą cóż będzie
o czy rozstąpi się Mojżeszu
rozległa ruina lub ten sztorm
Mknie
rydwanem ścierwo faraona
Jozue pierwszy pięść chce rozzuć
i wyprząc rzemyk miecza z dłoni
już wycałowany przez rój pszczół
klnie miód spod nosa mleko toczy
Mknie
rydwanem ścierwo faraona
białe konie po zadach tłucze
Burza rzuca wieżami morza
miota Babilonem czas błądzi
to nie tyrania lecz ryby drżą
bez wiary w sieci żłopią ropę
Mknie
rydwanem ścierwo faraona
białe konie po zadach tłucze
kością białą a jego sługa
Pustynia rozpuściła się och
gdzie nie pragniesz woda a oaz
piasku można po szkielet szukać
ścierwo Boga gnije w kaktusie
Mknie
rydwanem ścierwo faraona
białe konie po zadach tłucze
kością białą a jego sługa
wyciska mu pryszcze piramid
* * *
I
Święte dziecko
Cokolwiek powiesz choć milczałeś dzisiaj
odnajdę twoje słowo
w najdźwięczniejszych zakątkach dzwonu
uroczyście łamany jednym z żeber rozmodlonych
popod twarzą bez oblicza
gdzie wznosi się strzelista korona
Na razie nie żyję Jedzie bryczka wiejska
za moim oknem po ulicy miasta Co wieziesz
chłopie spokojny jak rzeczka
w sianie co leży na starym drewnie?
Okna wypadają z orbit mieszkań
od szlochu świętego maleńkiego dziecka
Panie Oszczędź to miasto ślepnące
skąd gminę podtruwa próchno zapomnianego krzyża
który stoi w parczku przy kościółku
Kobieta jest śpiąca Mężczyzna do niej się zniża
To sen Wypędź nas z tego przyczółka
I powiedz zarannie Cokolwiek
II
Rozdarcie na pół
Pół twarzy Przybosia
nachodzi mnie ostatnio przed lustrem
wynosi podle ponad pełnosprawną młodość
chociaż stopę góry tak ciężko od ziemi oderwać
nawet gdy nie trzyma w pionie żadnego wzniesienia
Lękam się częstych przebudzeń konturami kościoła
kiedy po nocnych murach malują moje dzieciństwo
katechezy siostry Teresy
długie krwawe klęczenia za grzech śmiechu
jej błogosławiony zawał przez nas
i dla nas
Dziś ksiądz w mięsnym pytał o kurewstwo
Muszę zadbać wreszcie
o sen spokojny już bez wypartych proroctw
o apokaliptyczność każdego dnia
i o wyznanie przyjaciół Niech wyprą się mnie
Co można bezcześcić a na co pluję jeszcze?
Nie warto knebla w usta wciskać świętym wołom
Niech słodzą Gorzkim poetą jestem
Mam gorzkich 20 lat
Mała improwizacja
Wyciągnij, mój Boże, papierosa
z mego płuca i stwórz coś lepszego,
a żebro wróć tam, gdzie jego miejsce.
Chcę gwałcić dmuchany dym i popiół.
Na sznureczku rwie się Twoja głowa.
Kiepy obsiadły szarą kobietę.
Z lalki chmury już uszło powietrze.
Pękniesz na podobieństwo balonu.
Na gumy podobieństwo dasz ciała.
W Tobie nie istniejąc pragnę twardnieć.
Tytoń jak nasienie wessać przez filtr
wśród suchotników leżących piaskiem.
Ach, w wacie mój kijek. Hel. I bungee.
Barwny festyn. Lecę w dół. Nie piszczę.
Ora et labora, czyli B jak Bóg
tak z alfonsem idzie się zanim powie chodź ze mną
robię to bez alfonsa
a alfons wygładza wiersze jak sukienki
a alfons poprawia wiersze jak ciosy
ten kremik szyty grubymi łzami
piórko koncernu odradza się z popiołu
jesienna mamko drzewa polują na swoje korzenie
ogonek nie spełnia oczekiwań
nie to cyrkowe widzenie drzewa uczą się żonglować
kiedy biorę macha coś żarzy się mocniej ikar przyspiesza
kurwa gdzie ten paragon muszę przetłoczyć szafę
synku kiedy przeklinasz ojciec przekręca się w grobie
przez przypadek namazałem go poobiednią ręką
chociaż raz księże mógłbyś strzelić mi w pysk
zanim kapiszon rozpuści się na języku
chociaż raz jak salome kozłująca właśnie
w stronę mojej obręczy
czy historia cierniem się toczy
własne oczy zaczęły mnie olewać
mój chrystus norwid chodzi po półce
kręcona poręcz to ramię u jego krzyża
już czas się rozebrać i naszkicować prącie
minął czas wyciskania światłości przed lustrem
zasadziłem w policzku brodawkę z jerozolimy
nie myłem się siedem dni żeby stworzyć zapach
wiem drzewo będzie kamienować swój cień rzucalski
wiem zacznie się sezon na bałwani proch
chyba zmarszczę wieszcza nad kobiecym wierszykiem
udymiona śmierć antyczna nie pikuje nad palarnią
armia czerwona spływa z górki upstrzonej krzyżem
kto jest bez grzechu temu oddam nerkę
a alfons klepnie w ramię gdzie dusza jak gwóźdź
i z alfonsem idzie się zanim powie chodź ze mną
Metka aktem
Opłatek fizyczności podrażnił czułość
Ach kiedy odkryłeś że tężeje ramię
Bożek na rycinie podniósł na mnie rękę
Można by uwierzyć
Więc dlaczego nie już
Dumkę młodzieńca zmieniłem
Na wielką parafrazę chrztu
Sprzedaj mi łzę jezuito abym mógł poświęcić morze
Dziś trupa mojej moralności
Wyrzuciło na brzeg kieliszka
Wśród kobiet zgubiło mnie pytanie
Odpowiedź znalazłem pośród księży
Teraz szukam ślepca który przeprowadzi przez powiekę
Martwe oko już bez moczu starców
Ze spokojnego domu mej głowy
Jestem niczym i wiem o tym
Dzwon raz milczy raz zaprzecza
Grabiejący klon zmusza mnie do silniejszego oddechu
Ale nie wiem skąd przyniesiono to napisane ścierwo
Które za mną biegło przez las
Jedną siłę trzymam w zębach
Druga to umysł rzeźby
Czy dotarłeś poza granicę zrozumienia
Tutaj żeby przetrwać trzeba pokochać wszystko
Krzysztof Bencal (ur. 1983) – autor wierszy z Oławy.