Wyrzucić śmieci. Kupić chleb. Wracając jeszcze gazetę. Wytrzeć buty na wycieraczce. To cztery sprawy, pamiętaj.
Zapamięta. Wyrzuci śmieci. Potem chleb. Proste. Nie musi mu niczego pisać na kartce. W każdy poniedziałek i piątek, od wielu już tygodni, dokładnie tak samo.
Idzie powoli przez osiedle, krok za krokiem, uważając, żeby omijać co większe kałuże. A to zadanie niełatwe, bo cały chodnik upstrzony jest kałużami jak liszajami, mniejszymi i większymi, zatem spacer po osiedlu to nie lada wyzwanie. Lewy but już ma przemoczony, zawsze na deszczu to lewy mu najpierw przesiąka. Musi oddać kiedyś wreszcie do szewca. Co zrobić, kiedy szewcowi się zmarło ostatnio na Covid.
Każdy krok poprzedza uważnym spojrzeniem, sprawdzeniem laską, czy można, czy pod tą brunatną breją są jednak twarde płytki. Przejście stu metrów od osiedlowego śmietnika do sklepu przy przystanku zajmuje mu całą poranną wieczność. Mijają go młodzi i starsi, dzieci z plecakami i kobieta z wózkiem. Czy stary musi tu chodzić tak z rana? Ma cały dzień na swoje spacery! Dryblas w garniturze, biegnąc na autobus, trąca go i z oddali, już niemal wskakując w niskopodłogowca, wykrzykuje jednak „przepraszam”. „Gentelman od siedmiu boleści, a jeździ autobusem… Przynajmniej zabłocił lakierki” – syknął stary z satysfakcją.
Wreszcie dociera do szarego, niskiego budynku przy ulicy. To tu. Łapie się poręczy przy dwóch schodkach. Zatrzymuje się, aby odetchnąć. W tym czasie z przystanku odjeżdża autobus, potem następny. Ludzie gromadzą się wciąż jak mrówki. Wsiadają, odjeżdżają, i znowu ich pełno. „Skąd ich tu tyle, na starym osiedlu?” Odpoczywa. Chwila wystarcza, by uspokoić oddech. Już. Gotowy. Gotowy na wyzwanie zakupów. Czas wspiąć się po schodkach. Znów wziąć oddech. Kupić chleb, proste.
Drzwi okazują się zbyt ciężkie, by je sam mógł odepchnąć, lecz z wnętrza wychodzi młody chłopak, to mu te ciężkie drzwi przytrzyma. Stary nigdy nie mówi „dziękuję”, przecież taki szacunek się starszym należy, wiadomo.
Wnętrze odmienione, jasne, choć mało tu miejsca. Lubi ten sklep. Pełen pieczywa. Ale jakiego pieczywa! Najróżniejszego. Staje na środku, przeszkadza innym. Popychają go, poszturchują. A on patrzy. Patrzy przeciągle na te bułki, bułeczki, zakręcone jak ślimak rogale. Chciałby każdy z nich dotknąć, pogładzić, nacieszyć palce pieszczotą chrupiącej skórki. Pokruszyć, dobrać się do miękkiego miąższu, zanurzyć palce. Smakować powoli, uważnie, z każdym kęsem coraz bardziej i bardziej.
„Po chleb przyszedłem, tylko” – powtarza sobie, lecz na próżno, bo już nie potrafi, nie chce stąd odejść, obezwładniony aromatem świeżych kajzerek. Zapach wdziera mu się do płuc, rozsadza umysł od środka, zniewala. Nie wyjdzie stąd z jednym tylko bochenkiem, wie to doskonale, ale z całą siatką pieczywa. Wyciąga dłoń, ten i ten. I tamten jeszcze. I tamte ciepłe rogale posypane makiem.
– Zapakować? – słyszy nagle zza lady. Ekspedientka, pulchna, w białym fartuszku, a jakże. Spogląda figlarnie spod opaski podtrzymującej blond pasma. Uśmiecha się, zachęca. Może coś jeszcze? Stary chce odwzajemnić ten uśmiech, ale tylko wykrzywia nieporadnie gębę. Spazm bólu przebiega od głowy aż po palce w przemoczonych butach.
Zanim zrozumie dlaczego, wcześniej poczuje, zachłyśnięty zapachem pieczywa, że już nie jest starym człowiekiem, ciągnącym z trudem nogę za nogą, ale na powrót dwudziestolatkiem w podparyskiej boulangerie, z naręczem bagietek w garści.
Wypuści jasne bułki, jedną po drugiej, powoli, na zabłoconą i mokrą posadzkę.
***
Starsza pani, co i raz zerkając z niepokojem przez firankę na osiedlowy chodnik, właśnie słucha w radiu, że w jej dzielnicy musiano wezwać ambulans do starszego pana, który zasłabł w lokalnym sklepiku z pieczywem.
Już go nie odratowano.
.
.
.
Joanna Ewa Goc (ur. 1976) – latynoamerykanistka, ekonomistka, wykładowczyni akademicka. Laureatka Warszawskiej Nagrody Edukacji Kulturalnej. W 2020 roku nakładem Wydawnictw Uniwersytetu Warszawskiego ukazał się jej debiutancki tomik poezji / prozy poetyckiej „Portrety z Krakowskiego, nie wszystkie prawdziwe”. Uwielbia wędrówki po zatłoczonym Sao Paulo i po kolumbijskich lasach deszczowych.