Sopot
.
Przyniósł cię stukot kół, narastał; cała byłam tą chwilą, która tak bardzo nie miała końca, że nadal trwała,
gdy nasze cienie wreszcie wpadły na siebie i zmieszane, w milczeniu, potwierdzały spiesznie
równoległość ulic i słońc. Na krawędzi miasta,
gdzie zaczyna się morze, skłócone chmury zastygły i patrzyły na nas, jakby to miał być nasz ostatni pierwszy raz. Uwierzyliśmy im; nasze ciała całą noc opowiadały sobie historie wielkich walk,
pełne krwi i krzyków w nieznanym języku,
w których na szczęście nie było nic o miłości. Rano po cudzych śladach trafiłeś we wczorajszą
nieskończoną chwilę; mój cień uciekł z twoim cieniem, więc wracałam sama, pod światło i pod wiatr,
i po drodze kupiłam pączka, czyli różę w cieście.
Bo wcale nie muszę cię mieć. Wystarcza mi, że jesteś.
.
.
.
Nocka
.
To nie jest dobra nocka. Błąkam się po niej tuląc do siebie rozpacz jak dziecko, albo jak parasol,
którego nie ma o co zahaczyć, bo wszystko porosło czarnym aksamitem; zabójczo miękki mrok,
znikąd oparcia dla stopy, nie mogę przystanąć, bo zaraz w nim tonę
nie mogę pięścią w ścianę,
bo wciąga ją
w głąb.
Rozpacz kwili; gdyby naprawdę była dzieckiem chciałaby do domu, a ja mogłabym ją najwyżej poinformować szeptem, że jesteśmy w domu, tak bardzo w domu, że już bardziej nie można jesteśmy i dlatego razem. Potem musiałabym ją huśtać, czule przemawiać
i jeszcze kołysankę albo dwie,
żeby zapadła już
w sen.
Zamiast tego chwytam ją za gardło i ściskam, zimno patrząc jej przy tym w oczy. Może bachor ząbkuje – nie mogę do tego dopuścić, bo mnie później wykończy. Duszę i delikatnie, przepraszam, ale co niby miałam, mocniej, było się nie rzucać, układam, sama sobie winna,
na czarnym mchu. Teraz byle do rana,
bo cóż, to zła nocka
jest.
I ze śmiechu zanosi mi się
na deszcz.
.
.
.
Urodzinowy
.
Byliśmy ze sobą tak blisko, że już bliżej nie można, jedno w drugim, drugie wokół pierwszego –
okrągłe czarne morze, kosmos, ale w odwrocie, bo zamiast rosnąć malał, aż tak się skurczył,
że w końcu wystrzelił cię w świat. Nie protestowałam.
Na granicy wszystkiego ze wszystkim, zaskoczeni, ruszyliśmy w drogę powrotną do siebie;
pierwszy krzyk, pierwszy krok, wieczorem kotki dwa. Pierwsze brzydkie słowa – dupa, kurwa.
Ej, zginasz. Ja się na świat nie prosiłem. Weź nie pyskuj.
Teraz to ty mnie otulisz morzem, kosmosem, do którego niedługo dorosnę, bo już chce mi się spać. Położysz mnie do łóżka, a ja zasnę bez strachu, zresztą o kogo bym miała się bać, ty już nie jesteś mój. Ostatnie słowo, też brzydkie, żeby się rymowało –
na przykład, że życie to chuj, ale mnie się, synku,
nawet podobało, czego
i tobie życzę.
.
.
.
Sen
.
Światło jest zimne i złe. W płynnym granacie wokół twojej głowy krążą senne ryby, pnącza
i śpiewające kwiaty – ale ty patrzysz tylko w ekran, małe akwarium,
w którym nie żyje nic, poza rzędami cyfr.
Ja, miękka i złota, we śnie podpływam i chwytam cię w sieć czułej czerwieni.
Potem siadam ci na kolanach bezczelnie, szeroko, jakbym nie była syreną,
tylko po prostu kobietą; taką zwykłą,
najzwyklejszą dziwką.
Enter,
szepczę ci do ucha, choć wiem, że mnie nie słyszysz.
Enter, enter.
.
.
.
Z podróży
.
Noc, kołysze mnie metaliczny trans szyn. Jutro było tu wczoraj, więc szybko – chłód rosy w letni poranek, dalej trawa i szwy pasów startowych. Nerwowy śmiech: zdążę, nie zdążę. Czarna kawa. Wakacje są blisko, ale zawsze obok. Nie moje.
Tak wolę: zwykłe dni pracy i zaspane dzieci w drodze do szkoły; ich język ciemny, gardłowy, nie mój. Kolejne lotnisko. Kanapka z papieru, szum, słońce. W grobie na godziny chowam się przed światłem. Nie pamiętam snów.
Start. W dole pustynię dzieli na pół jedna droga. Nie moja. Na ekranach całuje się wciąż ta sama para, albo cienka linia powoli przemierza ciąg gór – zapinam pas. Oh, yes, I’m okay – tak naprawdę lubię ten dygot, ten dreszcz – but thanks anyway.
To w końcu tylko garść kości w metalowym kubku.
Taka gra.
Znowu wygrałam. Kobieta przy oknie wreszcie się odwraca i przez chwilę jesteśmy tylko my dwie, ja i ja. Teraz znów pas i trzy koła naraz – ona mówi: we made it again,
a ja słyszę: you will be mine
one day.
.
.
Joanna Nałęcz – anglistka, copywriter, przez dwadzieścia lat tłumaczka, teraz zajmuje się głównie redakcją tekstów literackich, prowadzi warsztaty pisania kreatywnego, redakcji i storytellingu. Należy do Polskiego Stowarzyszenia Haiku.