Ten kto zapanuje nad obrazem, miał być demiurgiem, więc pan Paweł był stałym gościem naszego domu. Zwieszał głowę nad odbiornikiem. W czarną toń wpadała jego gęsta broda. Nurkował jak chirurg. Grzebał w mózgu. Nazywaliśmy go panem od telewizorów. Pewnego piątku, stwierdził:
– Tego nie naprawię tutaj. Muszę zabrać go do zakładu.
Im bardziej telewizor śnieżył, tym ostrzejsze były zimy. Wystarczyło splunąć, a sopel rozbijał się na bruku. Sanki jeszcze nie nasmarowane dopominały się o pobliskie górki. Czy to miało być rekompensatą za wieczorynki?
– Co znaczy, że ten pan wziął go do zakładu? – pojawiała się w drzwiach siostra, smutna, że nie obejrzy Smerfów. – Czy poszedł do więzienia?
– Nie, to taki szpital dla telewizorów – matka tłumaczyła.
– Kiedy wyzdrowieje?
– Kiedy wszystko będzie działać.
– Dlaczego pozwoliłaś go zabrać? Ojciec nie ufa brodaczom.
– On jest tam jak lekarz… A zresztą – machnęła ręką. – Co ty pleciesz, dziecko, jak można nie ufać brodaczom. Pan Bóg miał brodę, Pan Jezus… Nawet nasz ksiądz ma brodę. A Mikołaj? Kto ci przynosi prezenty? Czy nie opuszczasz czasami religii?
Po ulicach dreptała melancholia. Wchodziła do klatek, szukała adresu. Zleżałe powietrze szeleściło w pokoju, jakby przeglądało gazetę. Tego wieczoru ojciec odwiesił swój płaszcz w szafie i zamilkł. Czas zaczął pracować na naszą niekorzyść. Wdzierał się do pokoi, grzebał w ubraniach, brał przymiarki na kogoś mniejszego, jakbyśmy mieli nigdy nie dorosnąć.
Gdzie nasz rubin, nasz kamień szlachetny? – wybudzał się ojciec, złakniony nocnego kina. Nazajutrz stanął w drzwiach ze szklanką melisy i powiedział, żeby do końca dnia już mu nie przeszkadzać. Myśleliśmy, że przeprowadza tajny eksperyment albo zna zaklęcie, które przywróci naszego rubina. Żaden seans nie zadziałał. Nawet siostrę odprawił z zadaniem domowym.
Pomieszczenie było pełne odbiorników, szemrały, nawet gdy pojawił się klient. Gromadziły się w rodziny, wiedząc, co mają robić, snuć plany i uprzykrzać życie. Kiedy pan Paweł gasił światło, ożywały, prowadziły ze sobą dialog. Nie brakowało im powodów, by się obrażać. Córka Matysiaków pokazała język do telewizora. Ktoś upaćkał suwaki, a ktoś nie wytarł ekranu. Zbierały się w grupy i opłakiwały żywot wyrzuconych przez okno nieszczęśników. Zawsze, gdy przechodziłem koło zakładu, nie mogłem sobie odmówić widoku wypełzających spod odbiorników kabli. Matka nie chciała patrzeć na to wężowisko. Ciągnęła mnie za rękaw, bo słyszała, że kilka ulic dalej rzucili do sklepu kawę. Jedynym zmartwieniem było, czy dla wszystkich starczy.
.
.
Tomasz Smogór – poeta, prozaik i muzyk. Wydał zbiór wierszy Ujścia (nagroda w Konkursie na Tomik Wierszy „Duży Format” 2014). Publikował w „Akcencie”, „Czasie Kultury”, „Tyglu Kultury”, „Tlenie Literackim”, „Afroncie”. Laureat konkursów poetyckich, m.in.: „Krajobrazy Słowa”, „O Granitową Strzałę”, im. Marka Hłaski, im. Zbigniewa Herberta i im. Zygmunta Krukowskiego. Pracuje nad powieścią. Mieszka w Kłodzku.