Opowiadanie krótkie z cyklu „Historie niemechaniczne”
.
Dwie prawe ręce – czyli co mi opowiedział do gazety stary niepiśmienny rewolwerowiec
.
Mówili, że Billy ma dwie prawe dłonie, bo umiał trafić z obojętnej ręki albo walnąć na przemian z dwóch coltów naraz. Parę razy na te sto chyba byłem z Billym i widziałem, a nie widziałem nigdy czegoś takiego. Był też tam Pat, Pat Garrett, który zawsze wszystko dobrze wymyślił, bank, pieniądze, pociąg, dyliżans, konie, odskok.
Ale nawet ta jego precyzja by nie pomogła, gdyby nie to, że Billy, gdy trzeba było, jednym strzałem zmiatał każdego. A to było ważne, od strzału, załadowania, do kolejnego strzału mijał czas. Billy zawsze trafiał.
Mówił, że to za to, że pierwsza kradzież, za którą usiadł, to była kradzież chleba z głodu. Ale nie wiadomo, czy tego nie wymyślił, kto go tam wie.
Pat był łebski, ale Billy sprytny.
Dlatego, jak go łapali, to zaraz coś wykombinował i uciekał.
Jak wtedy – a Pat już szeryfem, nie wiem po co mu to – kiedy Kid został sam z zastępcą. Potem pisali, że ktoś mu pomógł. To ja mu pomogłem. Miałem swoje sposoby. Kid dostał broń, potem pomogłem mu się rozkuć.
Zastępca był już stracony, ale nie musiał walnąć jeszcze dwóch strażników. Kid się potem wywiązał, dostałem obiecaną dolę, a wiadomo, forsa jest forsa…
Wszyscy wiedzieli, że Kid, jak coś, ucieka do Fort Sumner, gdzie jest u siebie.
Pat Garrett też tam kiedyś był u siebie. Kiedy zabijali, kradli konie, bydło. Teraz już wiedzieli w Sumner, co robi. Ale znał ścieżki i dlatego nie miał kłopotu, żeby trafić do mnie niezauważonym. A nawet gdyby coś, Garrett dałby sobie radę.
Była już noc, kiedy siedzieliśmy i Pat pytał mnie o to i o tamto. Bawił się pistoletem, ale się go nie bałem. Czekałem, aż przestanie i zacznie o pieniądzach. Ani Pat Garrett, ani Billy Kid nie wiedzieli, że domyślam się zamiarów jednego i znam drogi drugiego.
Więc siedzieliśmy, sącząc lichą whisky u mnie z Garrettem, a Billy Kid wszedł nagle, bo mówiłem mu, żeby w nocy mnie odwiedził w ważnej sprawie.
Więc Billy wszedł nagle, ale chyba w półmroku lampy naftowej nie poznał Garretta.
Wyjął spluwę i i spytał: „Kto to jest?”
Pat nie czekał już na nic. Wystrzelił Billyemu prosto w serce, strzelił znowu z drugiego pistoletu, nie wiem po co, bo Billy już był na ziemi.
Garrett dostał więc za Kida nagrody siedem tysiaków baksów i odpalił mi dolę.
Wjechał zanim w Fort Sumner był pogrzeb, na którym byłem.
Potem tu i tam zaczęli gadać, że Pat go nie zabił, że Billy uciekł po prostu. Inni, że szeryf, o nie, szeryf, walnął kumpla po ciemku.
Gdyby Billy strzelił pierwszy, to też by mi coś odpalił za wystawienie Garretta, w życiu trzeba myśleć.
Pat Garrett chciał, żebym świadczył, że zabił Kida i że honorowo.
Ale taki głupi to ja już nie jestem.
.
.
.
Zabarwienie
.
Nie wiedziałem, że wygram. Mogłem, ale nikt nie wiedział, kto wygra tym razem. Z Norwegiem i Kenijczykiem było ciężko. Kenijczyk tempowiec interwałowy, Norweg długo się wozi, ale finisz ma jak ukłucie skorpiona. Nie myślę tak o nich. Znamy się. Większość z nas spotykała się pierdylion razy. Nie myślę tak o nich. To Kipchoge i Bjorn. To jesteśmy my. Inni: publika, dziennikarze, działacze nawet trochę trenerzy, nasi i ci z innych konkurencji, to bliżsi i dalsi oni.
No to wygrałem. Bo byłem mocny, bo Kipchoge się sam zajechał, a Bjorn potknął. A ja: ani jedno, ani drugie. Pomogło też na pewno, że Don Taylor, Australijczyk, syty medali, zakończył karierę. Więc ledwo łapię powietrze, ale mam złoty medal. To znaczy medal, w którym jest trochę złota, reszta to moja krew. Też ta z buta, bo ostatnim wirażu któryś, nie wiem, chyba Etiopczyk, stanął mi kolcem na mój but. Też kiedyś Francuzowi przypadkiem stanąłem.
Bjornowi rzucili flagę, Kipchoge z kenijską już drepcze.
Mnie też wołają, ale przecież nie wezmę jej.
Nie że coś mam do polskiej flagi. Ja mam tylko pytanie. Las pytań.
Czemu tyle sił poszło na to, żebym tu w ogóle nie przyjechał ?
Dlaczego kolano musiałem leczyć sam. Położyli na mnie krzyżyk.
Skąd to, że jak coś ja o wyborach, to nagonka w mediach, też aspołecznościowych? Znikąd pomocy ?
A ci sędziowie, co mi źle czas zmierzyli? Winnego nie ma?
A sponsor, co się wycofał nagle, zostawiając mnie z kolanem?
Działacze zasrani, co nas źle zgłosili i jeden mityng z głowy?
I czemu akurat tyle rzeczy akurat ja jeden zebrałem?
No i też ta szydera: że się pieszczę, że zawsze pokrzywdzony, a i w klubie, i na kadrze nic, poza poklepaniem, no tak, ciężko jest, wiadomo.
Kiedy nie chciałem iść na zawodowego, żeby mieć oparcie w kasie, to już w ogóle. Że pacyfista osrany. No i za znaczek tybetański na koszulce na krajowych mistrzostwach grzywna. Tu u nas, wśród biegaczy nawet życzliwie, ale generalnie, że wydziwiam.
Ta bezinteresowna praca, żeby dziewczynę nastawić nastawić przeciwko mnie, wypominanie brata, strajk o dwie stówy prowadził w odlewni. Żebym się nie interesował, tylko zasuwał.
Bjorn nie wierzył, Kipchoge wzruszał ramionami. Z innymi mało albo nic nie gadałem. Tylko Bjorn się dziwił, w necie moje nazwisko poza sportowymi stronami.
W każdym razie rzucili mi z trybun flagę, schyliłem się i odrzuciłem.
Przyleciała znowu. Złożyłem ją w kostkę i oddałem porządkowemu, który nie wiedział, co ma z nią zrobić. Stajemy do zdjęcia, Kipchoge uśmiecha się i podsuwa rożek kenijskiej flagi. Bjorn, który był trzeci, patrzy na mnie poważnie i obejmuje ramieniem.
Stadion pełen, więc widzę trochę flag, takich, co nie wziąłem, powiewa. Robią nam foty, nie patrzę tam, gdzie trener, ekipa i delegacja.
Ruszamy truchtem, ale ja staję. Staję i potem idę powoli, tamci do przodu truchtem, owinięci flagami, oglądając się trochę.
Publika z całego świata zdezorientowana. Jedni biją brawo tamtym, inni patrzą na mnie zaskoczeni.
Są małe kolonie takich, co pokazują mi podniesione kciuki, biją brawo. Ktoś z polskiej kolonii z fuckiem.
Idę po mój zloty wśród tysięcy ludzi, sam, bez flagi, o której wiem, że nikt nie ma pojęcia, czemu jest biało-czerwona i skąd akurat nasza.
Teraz dopiero widzę, że wysoko, pod samą kopułą, stoi moja dziewczyna i chowa twarz w dłoniach.
Na koniec zawsze kicz: na moim białym bucie, innym niż ma biegać kadra, pojawiła się krew.
.
.
.
Dziennik pokładowy
.
Warkot zbudził wszystkich, ale tylko na chwilę. Bo byli przyzwyczajeni, ze zawsze coś leci. Często z południa, ze dwa razy też z północnego zachodu.
Tym razem coś było inaczej, samolot krztusił się, dochodziły jakieś inne dźwięki, strzałów pojedynczych i zmasowanych. Potem coś gruchnęło na polanie na zboczu za lasem. Ochotnicy ruszyli tam szybko, zgasili ogień. Zaraz potem pojawiło się dwóch z lasu, ale nie mogli się dogadać, bo w tych kilku wioskach mieszkali głównie Łemkowie. Ci do różnych leśnych zawsze na dystans, UPA też tu nie zaglądała, odkąd banderowcy ścigali tu w łemkowskich wioskach melnykowów i bulbowców, ale tutejszych. W dodatku miejscowi poznali wśród banderowców paru takich, co jeszcze niedawno chodzili z bronią przy Niemcach.
W każdym razie dwaj partyzanci z biało-czerwonymi opaskami kazali wszystkim odejść, trzymali straż do rana, kiedy przyszedł leśny oficer w oficerkach. Nikt z lotników nie żył. Ciała były prawie w całości spalone. Oficer wyjął w plątaniny metalu mapnik, który cudem okazał się niezniszczony.
Kanadyjczycy – powiedział do tamtych dwóch, którzy trzymali w nocy wartę, którym było wszystko jedno. Oficer pozwolił im wziąć trzy ocalałe pistolety. Chwilę się naradzali i jeden ruszył po furmankę i kowala, ale szybko biegiem wrócił.
– Niemcy – krzyknął i oficer z dwoma strzelcami zniknęli w lesie nad zboczem.
Niemiecki patrol nadciągnął w kilkunastu, byli i żandarmi, i lotnicy, nawet lekarz. Dwóch lotników fachowo lustrowało liberatora. Szukali też w zgliszczach jakichś uzasadnień lotu. Samolot Kanadyjczyków dostał od nocnego myśliwca, a od dołu od pelotki. Niemcy pozbierali ponadpalane dokumenty, robili zdjęcia. Tu doszli piechotą, dwa auta zostały niżej, przy drodze. Dwóch żandarmów przyprowadziło wąsatego sołtysa, który nie mówił po niemiecku. Cały czas kiwał głową i chyba zrozumiał, że ma dopilnować, żeby samolotu nikt nie rozkradł, aż Niemcy wrócą z ciężkim sprzętem.
Jeden z żandarmów nakleił na dziobie samolotu coś po niemiecku. W sensie, że kto ruszy, to czapa.
Jeszcze Niemcy dobrze nie odjechali, oficer z dwoma leśnymi zbiegł po zboczu i odgonili sołtysa. Podjechała po zboczu furmanka i jeszcze kilku leśnych z kowalem, furmanka była aż z polskiej wioski, co piętnaście kilometrów dalej była. Wszyscy zabrali się, trochę siłą, a trochę sposobem, do wymontowywania ciężkiego karabinu maszynowego. Wcześniej wrzucili na furmankę całą amunicję, która nie wybuchła, gdy samolot płonął. Rzucali tylko do siebie pojedyncze słowa, jeden siedział niżej i patrzył w stronę drogi, którą na razie odjechali Niemcy.
Wtedy też z kilku stron nadeszli miejscowi. Nie byli uzbrojeni, więc partyzanci ich zignorowali. Byli skupieni na siłowaniu się z najcięższą bronią, jaką kiedykolwiek mieli w rękach, kowal uwijał się, ale na razie ze słabym skutkiem.
Chłopi tymczasem zaczęli myszkować po wraku, jeden wyniósł metalowy kubek, inny ukradkiem skórzany portfel, lekko tylko nadpalony, wziął, choć wszystko co w nim było, spłonęło. Dwóch zaczęło zdejmować zwłokom lotnika hełmofon, w ogóle szukali wszystkiego, co się dało wyrwać i wynieść. Szukali całych butów, ale tym wcześniej zajęli się partyzanci.
Jeden z nich, ten co pilnował drogi, podniósł się, wszyscy już z słyszeli motorowy warkot. Leśni zaczęli się w pośpiechu zbierać, mimo fiaska operacji z cekaemem. Kiedy odeszli na kilkadziesiąt metrów, dwaj partyzanci odepchnęli kolbami chłopów, którzy do ostatniej chwili nie dawali za wygraną. Leśni oblali samolot nie wiadomo skąd wytrzaśniętą benzyną, jeden rzucił zapałkę.
Płomień buchnął wysoko, co ostatecznie wystraszyło Łemków, partyzanci spieszyli się już bardzo. Tymczasem od strony łemkowskiej wioski słychać było dzwonek strażacki, ten przy wozie zaprzężonym w konie.
Kiedy Niemcy dostali się do dopalonego już wraku, strażacy ochotnicy kończyli beczkę z drogocenną wodą.
Dwaj żandarmi przyprowadzili jeszcze bardzo wystraszonego sołtysa. Oficer spod igły powiedział coś do niego i strzelił mu w tył głowy. Na to z lasu wybiegły cztery sarny i puściły się wzdłuż zbocza.
Przez chwilę Łemkowie, Niemcy i ariegarda partyzantów ze skraju lasu patrzyli, jak przestraszone zwierzęta, nie wiadomo dlaczego dopiero po tym strzale, długimi susami mierzyły przestrzeń między samolotem a lasem.
To przypomniało jednemu z łemkowskich strażaków, ze jak już wszyscy stad pójdą, przyjdą dzikie zwierzęta, które wyjedzą resztki Kanadyjczyków z resztek samolotu.
Sto kilometrów dalej oddział, który odebrał zrzut od nich, melinował broń i amunicję. Rodziny kanadyjskich lotników niedługo potem dostały wiadomości i ordery.
Po wojnie ci, co tu nastali po wysiedlonych Łemkach, mówili, że jeden z Kanadyjczyków dobrze grał w hokeja, drugi nazywał się Zaleski. Mało kto już zapamiętał, że w łemkowskiej wiosce niedługo po zestrzeleniu samolotu urodziło się dziecko po Niemcu, co był tu raz.
W każdym razie niedługo potem połowę partyzantów Niemcy wybili, drugą rozbili Sowieci i większość wywieźli na wschód.
Niemcy uciekali nocą i w panice. Złapanych Ruscy rozwalali na zboczu pod lasem, nie przestając kurzyć machorki.
Szkielet samolotu leży na zboczu do dziś, zarósł już, bo nawet złomiarze nie dali mu rady.
Nowy, polski sołtys w każdym razie zawsze pokazywał ten sekret na dowód, że kiedyś to huty robiły rzeczy niezniszczalne.
.
.
Leszek Budrewicz