wstaję, irytująca jak rzęsa. na prześcieradle pozostaje odcisk stagnacji. okrochmalone kości chrupią kilkukrotnie. przecieram oczy, zastanawiając się, dlaczego czuję się inaczej. mam dzisiaj inny smak oddechu. muzyka ubiera mnie w osobowość. skandaliczny scenariusz naznaczony upływem sekund.
kap sekunda kap sekunda kap sekunda klątwa.
wpatruję się w kanciastą postać w łazienkowym lustrze. marszczę czoło, wyginam wargi. próbuję dostrzec różnice wyglądu, jakby coś miało wyrosnąć na mojej twarzy w chwili, gdy coś wyrosło wewnątrz. nabieram wody w miseczkę z dłoni, krople łaskoczą mnie jak jaszczurki. zmywam osad dni zachlapanych smutkiem.
pośpiech wypluwa mnie z jamy ustnej bloku.
wszystko jest hiper wyraźne. gorąc oblizuje miasto swoim jęzorem. chmury pełzną po niebie jak bezdomni. bekają, coraz bardziej pulchne. nad ziemią zawisł zapach drożdżówek i podejrzliwości.
ulica fałduje się i marszczy. strużki aut ciekną w rytmie myśli. centrum miasta przybiera kształt moich pragnień. mogłabym być pojazdem mechanicznym, nadopiekuńczą matką. rodzić kłębki dymu i warczeć na porywaczy. upijać się po brzegi, bulgotać, terkotać, klakson.
łapię autobus za ogon jak parchatego kota. cały klekocze. zadziorne promyki wkradają się do środka. siedzę w dziwnej pozycji, potarmoszona na siedzeniu, jak rozpieszczone dziecko. zajmuję trochę zbyt dużo miejsca. drażni mnie uśmiechnięty puchaty pies, poobdzierane budynki, rozkrzyczane radio. horyzont lśni, szumi i burczy. ciszę rozpruwają osobiste dźwięki. słowa wybełkotane bez kontekstu, westchnienia i kęsy. znużone głowy opierają się o szyby. powietrze jest stęchłe od nadmiaru historii.
ludzie wsiadają i wysiadają. spocone ciała kołyszą się na wszystkie strony.
na przeciwległym siedzeniu płacze bobas. jego oczy przypominają wilgotne szklane kulki. gapi się na mnie, bezwstydnie. nie wiem, jak zareagować, więc wnikliwie analizuję rozpiskę przystanków.
katedra, kanar, komisariat. wysiadam.
niepokój moich kroków wprasza się bez kolejki do gabinetu.
policjant spogląda na mnie zza biurka. ma pognieciony mundur, siwiejące włosy. nie wiem, czy mogę mu zaufać.
– w czym mogę pomóc? – pyta, jakbym się zgubiła.
– chcę zgłosić kradzież.
mężczyzna siorbie coś z kubka. wyobrażam sobie, jak gorzka wydzielina spływa po jego gardle. jak delektuje się jej smakiem. zdaję sobie wtedy sprawę, że nie jestem wcale ważna. tutaj ludzkie tragedie przeplatają się jak wiotkie ramiona trupów. chłodno, bezwładnie, paraliż empatii.
– co, gdzie, kiedy? pamięta pani, jak wyglądał sprawca? – pyta, nawet na mnie nie patrząc. – proszę dyktować powoli.
telefon dyndyryni gdzieś po lewej. kroki ciężkich glanów słychać przez szparę pod drzwiami. za oknem cyrkuluje reklama najnowszej pralki. przez ten hałas miesza mi się chronologia zdarzeń.
– ktoś mi kradnie czas – oznajmiam uczciwie.
policjant spuszcza okulary w dół nosa i patrzy na mnie sponad nich.
– pani sobie żartuje? – bardziej stwierdza, niż pyta.
denerwuje mnie. ciemne włoski pokrywają wierzchnie strony jego dłoni i palców.
– dzisiaj na przykład ukradziono mi cztery godziny, między północą, a czwartą. wie pan, że szybki upływ czasu jest jednym ze znaków końca świata? – mówię. oddycham szybko, by nie zgubić między oddechami intencji.
– proszę pani… – ton jego głos unosi się jak tandetna petarda. – to nie miejsce na takie wygłupy. proszę uwierzyć, że my naprawdę mamy co robić.
srać i drobić. trzaskam drzwiami.
gdy wychodzę, światło pada wprost na mnie. zarys sylwetki ogarnia bezruch. sterczę jak słup. niemal czuję, jak mdleję, a po chodniku rozsypują się zęby. jest to tylko w odległości kroków.
– dobrze się pani czuje? – ktoś kładzie dłoń na moim ramieniu.
– proszę mnie nie dotykać – burczę.
przy gwałtownych ruchach krew napiera na moją świadomość.
.
.
.
Julia Żuławska – 22 lata, w ostatnich latach mieszka w różnych miastach. Pasjonuje się pisaniem, psychiatrią i robieniem papierowych kolaży.