Jacek Bierut: Tomku, kiedyś Świetlicki dowiedział się, że jestem z Jeleniej, i zareagował stwierdzeniem „Nikt nie jest z Jeleniej Góry”. Nie pamiętam, czy na to zdanie w jakikolwiek sposób zareagowałem (poza „żadnej reakcji, rzecz jasna”), ale teraz Ty to możesz zrobić.
Tomasz Ważny: Jesteś niewdzięcznym krajanem, Jacku. Obarczenie mnie takim ciężarem – odpowiedź na zaczepkę Świetlickiego – przychodzi Ci zapewne łatwo, w końcu jesteś zaprawiony w tego typu erystycznych bojach, przecież „nie ma takiego pisarza jak Bierut”, prawda? Wszystko to mówię z przymrużeniem oka. Wydaje mi się, że problem, który ilustrują słowa Świetlickiego, istnieje jednak zupełnie realnie. Znajduję dla niego dwie przyczyny. Jedną z nich delikatnie nakreśliłem już w 2009 roku w swoim krótkim tekście zawartym w Twojej publikacji „Rozkład jazdy. 20 lat literatury Dolnego Śląska po 1989 roku”. Nie istnieje w Jeleniej Górze środowisko, które zainteresowane byłoby przeniesieniem aktywności literackiej i około literackiej miasta nieco dalej, poza jego granice. Studenckie ambicje miasta (zachowujemy, rzecz jasna, powagę proporcji względem dużych ośrodków) nie przekładają się na działania, które moglibyśmy łączyć z szeroko pojętym polem kulturalnym. Nie ma tutaj studenckiego fermentu. Nawet bary są głuche po 23.00. Jak ma się więc rozwijać dyskusja o kulturze? Oczywiście, jest stowarzyszenie dość regularnie publikujące prace swoich członków organizujące wieczorki literackie. Być może istnieje jakieś studenckie kółko literackie. Jest Dom Hauptmanna. I co dalej? No właśnie – nic. Jak wiele spotkań zorganizowano dla Ciebie, autora przecież już z bardzo konkretnym dorobkiem, nie ukrywającym swojej „cieplickiej współplemienności”? W tekście z „Rozkładu jazdy” zasugerowałem, że „być może cechą autorów Kotliny Jeleniogórskiej musi pozostać pewna dążność do rozproszenia wykluczającego potrzebę i wolę organizowania się w zwarte grupy twórcze”. I ten wniosek, dotyczący rozproszenia, nakierowuje mnie na drugą, ważną przyczynę omawianego stanu rzeczy – kryzys tożsamości lokalnej. Wydaje mi się, że ludność przesiedlona na te tereny po 1945 nie zbudowała wspólnotowej tożsamości. Nie będę się nad tym rozwodził, historycy poradzą sobie z tematem sprawniej, jednak w tym zjawisku upatruję przyczynę wspomnianego wcześniej rozproszenia. Zresztą, sam czuję się bardziej u siebie w Sarajewie, w Pradze, w Lublanie czy w Bolonii. Zatem Świetlicki ma w dużej mierze rację – nikt nie jest z Jeleniej Góry. Nikt, być może, nie chce stąd być. Ewentualnie nikt nie wie, jak stąd być, ponieważ nie do końca rozumiemy, co miałoby to znaczyć.
J.B.: Przepraszam, że Cię tak zaczepiłem, ale to dla mnie ważna kwestia. Czuję się Dolnoślązakiem, jednak nie „nie do końca”, ale kompletnie nie rozumiem, co to znaczy. Kilkanaście lat temu nasz lokalny dodatek Gazety Wyborczej dołożył do numeru naklejkę na samochód „Jestem Dolnoślązakiem”. Przez pewien czas jeździło mnóstwo tak dobrowolnie ostygmatyzowanych pojazdów. Widziałem nawet rolniczy ciągnik. Po coś te naklejki przykleiliśmy, chociaż nasze pojazdy miały rejestracje z literką D na początku. Ja jej nie przykleiłem, ale to niczego nie zmienia. I tak jestem Dolnoślązakiem i nie rozumiem, jak nim być. Zostańmy jednak z tą wspólną niewiedzą. Wspólne mamy jeszcze coś. Debiutowałem w wieku 37 lat. Ty (nie licząc arkusza sprzed lat dwunastu) zrobisz to nawet trochę później. Czemu dopiero teraz? Spokojnie mogłeś to już zrobić 10 lat temu.
T.W.: Obiektywnie rzecz ujmując, po „Połowie” i wydanym przez Biuro Literackie arkuszu „Różne rodzaje” nie miałem materiału na pełną książkę. „Połów” był dla mnie takim elementarnym testem. Okazało się, że Jerzy Jarniewicz – edytor ówczesnej serii – uznał teksty za warte wstępnej uwagi. I to było dla mnie wystarczającą, by tak rzec, nagrodą. Nie posiadałem tekstów w odpowiedniej ilości, żeby stworzyć z nich pełnowymiarową książkę. Materiał ten był skompletowany w roku 2011. Propozycja tekstów, które prawdopodobnie pojawią się w przyszłym roku jako zwarty druk, mogła być traktowana jako gotowa niemal w całości właśnie wtedy. Dlaczego nie próbowałem tego wydać? Przed niemal każdym działaniem zadaję sobie kluczowe pytanie: „Po co?”. Ani w tamtym czasie, ani tak naprawdę teraz nie potrafiłem i nie potrafię znaleźć satysfakcjonującej odpowiedzi. Każdego roku wydaje się całkiem sporo książek poetyckich. Jakie to ma znaczenie? Ile egzemplarzy trafia pod strzechy? Przecież, stosunkowo obiektywnie podchodząc do sprawy, nikt dzisiaj nie czyta czegoś tak dziwacznego jak poezja. Nie liczymy kilku tysięcy wariatów, studentów polonistyki i ludzi „ze środowiska”. Tak zwana kultura ma szansę pozyskać odbiorcę tylko jako dyscyplina popularna. Musi być, par excellence, „fajna”. Każda dziedzina sztuki zmuszona jest podlizywać się odbiorcy, który został dla niej stworzony albo którego sama dla siebie stworzyła i nie ma już wyjścia z tej pętelki. Wtedy cały mechanizm działa. Ale i ta możliwość wydawnicza, o której rozmawiamy, nie zaistniałaby, gdyby nie zupełny przypadek. O to trzeba jednak już pytać Karola Maliszewskiego. To on jest przyczyną, dla której książka najpewniej wyjdzie w przyszłym roku. Ja nie podejmowałem w tym celu w zasadzie żadnych działań.
J.B.: Jednak to napisałeś. A to jest zasadnicze działanie. Reszta to pryszcz. Ja znam już te wiersze i Czytelnicy tej rozmowy zapewne mi uwierzą, że bodźnęły mnie dość ostro. „Po coś” je napisałeś. Ale nie spytam „po co?”, tylko zapytam, dlaczego nie proza? Ty jesteś chyba zwierzę prozatorskie, czytasz raczej prozę niż poezję i wydaje mi się, że masz niezły prozatorski rozmach.
T.W.: Być może napisanie tych wszystkich tekstów to rzeczywiście zasadnicze działania. Nie myślałem o tym w ten sposób. Tak, wiersze zawsze pisze się chyba po coś, prawda? W dotychczasowym pisaniu stosowałem regułę „intymnego uniwersalizmu”. Zależało mi na oddaniu przestrzeni myśli, wyobraźni i wiersza czemuś, albo raczej komuś, kto nie mógłby opowiedzieć o sobie w ten sposób. Doświadczenia i zdarzenia często uniwersalne, ale rozegrane przez rzeczywistość w przestrzeni konkretnego istnienia, konkretnego życia, którego można spróbować dotknąć – to mnie interesowało i wciąż interesuje. Chyba jest w tym dużo działania poezji brytyjskiej, którą niegdyś czytałem w niemałych ilościach. Z takiego myślenia o wierszu pochodzi zapewne ich natura – zwykle są opowieściami, amalgamatem, w którym skupia się obserwacja, konkret, wyobraźnia, metafora, pewne zapętlenie języka tu i ówdzie „pokrzykującego” z wiersza powtarzającą się frazą. Pojawiają się elementy dialogowe. Natomiast zupełnie nie interesuje mnie dla wiersza moja własna osoba. Jeżeli chodzi o inklinacje prozatorskie – piszę również prozę, krótkie formy. Nie mógłbym tego jeszcze uczciwie pokazać, ale to jedyna prozatorska formuła, dla której może mi wystarczyć cierpliwości. Nie potrafiłbym siedzieć nad jedną rzeczą zbyt długo. Zresztą, nawet ukończenie opowiadania to dla mnie ogromne wyzwanie. Skupienie się na tekście przez okres dłuższy niż godzina dziennie to dla mnie rzecz niewykonalna. Być może zatem wiersz złamany składnikiem opowieści jest najsłuszniejszym kompromisem. Proza wymaga więcej czasu i samodyscypliny. Tej ostatniej nie posiadam. Odnośnie czytania – obecnie robię wszystko, co w mojej mocy, żeby w ogóle czytać jak najmniej. Czytanie jest już teraz tylko codziennym odruchem. Kilka wersów lub paragrafów każdego dnia przetrawić muszę. Nie ma w tym już usystematyzowanego działania.
J.B.: Ale po coś, jeżdżąc na południe, odwiedzasz pisarzy w ich naturalnym otoczeniu. Opowiesz coś o tym? To mnie bardzo zaintrygowało.
T.W.: O jeżdżeniu mogę opowiedzieć, oczywiście. Nie będzie tutaj żadnego zaskoczenia. Po pierwsze – jeżdżenie jest ucieczką (wybacz komunał). Jedną z rzeczy, które przepełniają mnie w życiu strachem, jest możliwość posiadania swojego miejsca do przeżycia tych 27,375 dni, które składają się na statystyczne ludzkie istnienie. Mówię możliwość, ponieważ większość z nas myśli o tym jak o czymś dobrym, niezbędnym, zupełnie oczywistym. Ja potrzebuję zmiany. Gdybym tylko mógł każdy miesiąc, ba! – tydzień życia przeżyć w innym miejscu, zrobiłbym to bez zastanowienia. Nie mogę, więc co trzy, cztery lata przeprowadzam się, w międzyczasie natomiast jeżdżę. Już sama myśl o byciu w domu, powrocie do domu wpędza mnie w stan niezdrowej melancholii. Tylko strach przed światłem późnego popołudnia może się z tym równać. Dla mnie droga to przede wszystkim więc ucieczka. Przed tym małym, niegroźnym strachem. Może jest tak, że kiedyś, bardzo dawno temu, życie samo w sobie było drogą i nie trzeba było donikąd uciekać? Taki mały, niegroźny strach w ogóle nie istniał? Jadąc samochodem, pokonując te sześć, siedem tysięcy kilometrów w miesiąc albo w krótszym czasie, każdego dnia, może co dwa dni znajdując się w innym miejscu, pozwalam sobie nie być. To niebanalny komfort. Nie jestem. Nie można mnie znaleźć. Nie można powiedzieć, gdzie mieszkam, gdzie chodzę, gdzie przesiaduję. Nie być i niczego po sobie nie pozostawić. Taka możliwość to już prawie coś istotnego. Druga motywacja to doświadczanie wspomnianej wcześniej zmiany, a w drodze zmienia się prawie wszystko. Stałą pozostaje tylko idea. Trzecia sprawa to zmysły. Ciągła potrzeba faszerowania umysłu czymś, przy czym można się na chwilę zatrzymać: obraz, może jakieś życie, dialog, twarz, zapach, wszystko to, co potem przechowuje się tkankach aż do tego 27,375 dnia. Droga pozwala jeszcze na inny luksus – luksus porzucenia. Często spotykam ludzi, rozmawiam z nimi, coś opowiadają, wymieniamy się telefonami, emailami, ale ja już wtedy, kiedy dostaję ten numer albo adres, doskonale wiem, że nigdy z nich nie skorzystam. Zapamiętuję historie. Zapamiętuję ich samych, ale nie chcę, żeby ze mną jechali dalej. Porzucam ich jak miejscówkę na nocleg.
Jeżeli chodzi o spotykanie pisarzy w ich naturalnym otoczeniu, to ledwie epizody. Spędziłem jednak kilka godzin w domu Eginalda Schlattnera, będąc w Rumunii. Przemiła przygoda. Kawa, rozmowa, historia, grzebanie w bibliotece autora, żeby znaleźć jakieś książki po polsku. Chodziło akurat o prozę Stasiuka. On sam zresztą był w tym domu nie tak dawno przede mną. Czarne wydało książki Schlattnera. Nigdy nie spotkałem Stasiuka, ale za to obaj piliśmy kawę na werandzie u Eginalda Schlattnera w Transylwanii. Pocieszna koincydencja. Najczęstszym powodem do drogi jest książka, miejsca z nimi związane, miejsca związane z autorem. Ledwie miesiąc temu odwiedziłem kilka miejsc związanych z prozą i życiem Hrabala. Odwiedziłem doktora Franza Kafkę na żydowskim cmentarzu. Był jeszcze taniec Srdy Kapurowej (z prozy Miljenko Jergovicia) na skrzyżowaniu dwóch zagrzebskich ulic. Włóczyłem się po ulicach Sarajewa w nadziei na „sarajewską kiszę”, czyli sarajewski deszcz z wierszy Izeta Sarajlicia. I spadł! Mógłbym jeszcze wymienić kilka takich eksplozji. Ach, no i mieszkanie Ivo Andrića w Belgradzie! Patrzeć na biurko, przy którym pisał „Most na Drinie”, kilka dni później stać na tym moście. Wszystko to w zasadzie nie wiadomo, po co. I w ogóle nie interesujące, tak myślę.
J.B.: Coraz bardziej mi się podoba to, co mówisz. Długo miałem napady poriomanii. Korzystam z tego do dziś. Bałkańska kisza, a jeszcze bardziej oluja, to coś, czego nie da się łatwo zapomnieć. Ale wróćmy na ziemię. Mieszkasz w teraz Cieplicach, czy w Jeleniej? Bo jeśli w Cieplicach, to pewnie mamy podobny wieczorny szlak. I też potrafi tam (tu) czasami nieźle popadać. Spytam tak ogólnie o topografię, bo ona, choć zatarta, wydaje się odgrywać w Twoich wierszach istotną rolę, ważniejszą od różnych (podobno) „ważnych” ostatnio w polskiej literaturze spraw. Wiersze przyrastają Ci do miejsc, czy to odwrotnie, czy to miejsca je z Ciebie wypluwają? Wiem, że nie ma dobrej odpowiedzi na to pytanie (sam nie wiem, jak to jest z tym u mnie), ale bardzo jestem ciekaw odpowiedzi.
T.W.: Mieszkam w Cieplicach. Tutaj jednak większość szlaków już przeszedłem, dlatego lubię stąd regularnie zwiać, choćby na kilka dni do nieodległej przecież Pragi, żeby się poszwędać po innych przestrzeniach. Jeżeli chodzi o topografię i pisanie: rzeczywiście, nie ma pewności odnośnie tego procesu. Wydaje mi się jednak, że częściej to miejsce zapytuje o możliwość wiersza. Zawsze jednak miejsce musi być związane z człowiekiem. Jest więc miejsce, jest człowiek, człowiek jest historią, historia może stać się wierszem. Niekiedy człowiek nie istnieje w miejscu w sposób bezpośrednio fizyczny, ale można go tam umieścić. Chodzi chyba tylko o to, żeby tego momentu, kiedy miejsce i człowiek schodzą się ze sobą, bezpośrednio lub w wyobrażeniu, nie przegapić. Wtedy zaczyna się drugi etap, pojawiają się słowa, obrazy, jeżeli dochodzi do rozmowy, do podchwycenia szczegółu, jakiejś frazy, następuje przejście do etapu natręctwa pisania, czy raczej myślenia o pisaniu. Niesprawiedliwy pojedynek. Zawsze się go przegrywa. Ponieważ wszystko to wymaga czasu, piszę niewiele. Zresztą uważam, że sto wierszy w przeliczeniu na czas całego jednego życia to i tak prawie zbyt duża ilość.
J.B.: O, sto wierszy na jedno życie to o wiele za dużo, chociaż dopuszczam możliwość, żeby w moim było ich sto sześćdziesiąt, a może nawet dwieście. Ale to przegięcie, lepiej się zmieścić w stu, a nawet w czterdziestu. Mówisz coraz ciekawsze rzeczy. A muzyka? Twoje wiersze sprawiają na mnie wrażenie, że nimi grasz. Nie jestem pewien, czy grasz na kontrabasie, czy na wiolonczeli (i to pewnie sfuzzowanej). To na czym nimi grasz albo co nimi grasz?
T.W.: Dwieście wierszy! To już zupełna perwersja. Tobie jednak do tego osiągnięcia zostało niewiele do napisania? Jedna książka i będzie? Odnośnie muzyki – bardzo mnie cieszy Twoje spostrzeżenie, ponieważ muzyka przy budowaniu wiersza jest dla mnie ważna. Byłem przekonany, że tego nie da się dostrzec. Muzyczność wiersza jest istotna. Wydaje mi się, że te dwie dziedziny aktywności – poezja i muzyka – zupełnie naturalnie przenikają się. Niekiedy nie mogą bez siebie istnieć. Na przykład Psalm Coltrane’a został skomponowany jako muzyczna interpretacja napisanego wcześniej tekstu. Nie jestem pewien, czy ten tekst możemy traktować jako poezję, jednak spożytkowanie zapisu wersyfikowanego zostało zinterpretowane muzycznie. Często myślę o wierszu jako o melodii. Budując frazy, poszukując rytmicznych rozwiązań wyobrażam sobie tekst jako melodię właśnie. Ponadto pomysł na wiersz pojawia się regularnie podczas słuchania muzyki. Musi to być jednak muzyka bez wokalizy. Muzyka powołuje do życia obraz, frazę, rozpędza wyobraźnię. Muzyczność wiersza jest czymś oczywistym, słowa to przecież dźwięki, cały szereg zabiegów stylistycznych pomaga tę muzyczność podbić: powtórzenie frazy, łączenie dźwięków, aliteracja. Można by długo wymieniać. Język jest przecież materialny. Dźwięki muzyki oraz czytanego wiersza to przecież podobne, jeżeli nie identyczne, formy tonalne zaaranżowane ze sobą melodyjnie, rytmicznie. Na czym są zagrane moje wiersze? Kontrabas to bardzo dobry pomysł. Kontrabas wiążący ze sobą to, co niekiedy chciałoby się od siebie oddzielić. Dyscyplina kontrabasisty. Ale rozleniwionego i niespieszącego się kontrabasisty. Trafiłeś, nie ma co!
J.B.: Co poczytujesz? I co z tego masz? Jeden z moich nowych bohaterów powiada „Z czytania takie samo gówno wychodzi jak z nieczytania”, debil, ale tak powiedział.
T.W.: Może i debil, ale czy nie mówi tutaj prawdy? Obiektywnie rzecz ujmując, z wszelkiego naszego działania wynika właśnie to, czego domyśla się Twój bohater. Zauważył to również sympatyczny nihilista Larkin, głosem swojego podmiotu lirycznego stwierdzając w jednym z wierszy, że „książki to tylko kupa śmiecia”. Myślę, że nie było to stwierdzenie aż tak bardzo na wyrost. Jednak gdyby ten brutalnie prawdziwy domysł skutku wszelkiego naszego działania na chwilę wykluczyć, wydaje się prawdą, że w życiu człowiek ma do wyboru dwie proste opcje: uznać, że wszystko, co robi, jest pozbawione jakiegokolwiek znaczenia, lub – opcja druga – uznać, że wszystko, co robi, ma znaczenie. Większe lub mniejsze, ale ma. Druga opcja pozwala mu najczęściej stosunkowo sensownie funkcjonować w hierarchii obowiązującego aktualnie systemu. Pierwsza całkowicie zwalnia z jakiejkolwiek odpowiedzialności. Obawiam się, że znajduje obecnie wielu zwolenników. Jeżeli chodzi o lektury etapu, nadrabiam zaległości z historii. Odszedłem nieco od poezji i prozy. Straciłem entuzjazm. Dogadzam sobie jedynie krótkimi formami: William Trevor, Julian Barnes, Milan Kundera. Ach, i jeszcze ten cudowny zbiór opowiadań irańskich (Kolacja cyprysu i ognia). Odnalazłem go po latach. Czytam i cieszę się, że je napisano.
J.B.: Jeśli mógłbym skomentować sprawę opcji, dodałbym trzecią, zdawać sobie sprawę z tego, że wszystko co robimy jest pozbawione znaczenia, dlatego robić to, co jednak je ma. Zdarza Ci się z niej korzystać?
T.W.: Wewnętrzna sprzeczność, która miałaby stanowić budującą dewizę na dzień powszedni i świąteczny, bo wszyscy jednak, w ostatecznym rozrachunku, potrzebujemy „namacalnych złudzeń”? Rozumiem, do czego miałoby to zmierzać. Chyba rozumiem. To całkiem literackie podejście do zagadnienia. Już bardzo dawno porzuciłem jednak potrzebę poszukiwania znaczenia dla tego, co w życiu robię. Robię to, co mogę lub chcę. Niekiedy robię to, czego nie chcę. Nie staram się odkrywać w tym niczego więcej poza tym, co da się dostrzec. Przyjmuję rzeczywistość w sposób logiczny. Nie potrzebuję niczego więcej. Nihilista ontologiczny raczej nie boi się wniosków płynących z własnego poglądu na rzeczy tego świata. Zauważyłeś, że ludzkość przejawia tendencję do poszukiwania istoty życia, prawie nigdy nie dostrzegając jej w samym życiu? Zawsze musi istnieć wyobrażenie czegoś po, czegoś ponad, w najgorszym wypadku – czegoś poza. Wyobrażenie czegoś więcej niż samo istnienie. Dzieje się tak w wymiarze jednostkowym i masowym. Wydaje mi się, że właśnie wtedy, kiedy porzucamy wartość – jaką bądź, jakkolwiek oszacowaną – życia samego w sobie i próbujemy znaleźć dla niej bardziej atrakcyjne substytuty, oddajemy mecz walkowerem. Oczywiście rozumiem motywację. Strach, obłęd niewiedzy. Tak sobie pomyślałem: ta wewnętrzna sprzeczność, którą zaproponowałeś, mogłaby się stać dewizą jakiejś skupiającej w sobie nihilistów organizacji czyniącej dobro, bo cóż więcej można zrobić? Ja osobiście akceptuję fakt, że wszystko, co robię w życiu robię po to, żeby się czymś zająć, chyba jak każdy człowiek? To jedyny możliwy, autonomiczny odruch samoobronny przed całkowitym szaleństwem.
J.B.: To co najczęściej wybierasz w autonomicznym odruchach samoobrony? Nie próbuję tu nawiązywać do zbliżającego się meczu z Senegalem.
T.W.: Zajmuję się czymś właśnie. Spotykam się z ludźmi zawodowo, uczę ich języka i jest to nawet jakaś forma radości, kiedy pomyśleć, że w życiu wielu z nich naprawdę czynię różnicę. Jeszcze do niedawna dużo czytałem, pewnie do tego wkrótce wrócę. Szwędam się tu i tam, oddaję się falom nastrojów hedonistycznych, innym razem popadam w ascezę i jakże niedocenianą samotność. W tę ostatnią staram się popadać jak najczęściej. To bardzo ożywcze. Kontakt z ludźmi psuje człowiekowi charakter. Zgadzam się z tym przekonaniem. Człowiek przestaje być własną, autonomiczną walutą wtedy, kiedy spotyka pierwszego człowieka na swojej drodze. Lubię sobie też gdzieś pojechać, żeby jechać. Lubię sobie gdzieś pójść, żeby iść. Jeżeli już ludzie, tak prywatnie, to lubię siedzieć i patrzeć. Dopada mnie wtedy ta słodka iluzja, że to nie mój, tylko ten cudzy czas płynie wartko. Poza tym więcej można się nauczyć, obserwując drugiego człowieka, niż wchodząc w nim w jakąkolwiek interakcję. Tak to widzę. Co jeszcze? Unikam domu. Kiedy tylko mogę, jestem poza nim. Dom i światło późnego popołudnia – już o tym mówiłem – to dwa najbardziej przerażające zjawiska. Po tej okrojonej liście autonomicznych odruchów samoobrony i tak muszę Ci się przyznać, że żadnemu z nich tak do końca nie ufam.
J.B.: To dlatego nie podszedłeś do mnie, kiedy widziałeś mnie nie tak dawno (dla mnie „nie tak dawno” może znaczyć nawet rok lub dwa lata temu, mam zaburzone poczucie czasu) w tej eklektycznej (lub raczej przepołowionej, połowa w szkle i z kominkiem, połowa „Pod Ptakami” i drzewami) knajpce w Parku Norweskim w Cieplicach, kiedy gadałem z moim bratem o samym początku maja 1945 w Pradze, progresywnym rocku brazylijskim końca lat sześćdziesiątych lub czymś równie pasjonującym i popijałem czeskie piwko? Czytelnicy tej rozmowy tego nie wiedzą, ale może to powiedzmy? My się nie znamy. Przypomniałeś mi, że spotkaliśmy się jakieś szesnaście lat temu na lekcji gitary w pracy mojego kumpla z liceum (to on dawał tę lekcję). Pokazałem Ci podobno jakieś palcówki na gitarze (na lewą dłoń, czy na prawą?) i rozmawialiśmy o książce Tobiasza Melanowskiego („Wycieczki krajoznawcze” wyszły w 2002 roku i potem już niewiele o nich mówiono, więc to mogło być chyba tylko wtedy). Następnym razem podejdziesz? Ja Cię nie zawołam, bo nie wiem, jak wyglądasz. Do dziś mi nie podesłałeś swojego zdjęcia (w sensie „zdjęcia siebie”, bo zdjęcia Twojego autorstwa dostałem), żebym mógł je podkleić pod zestawem wierszy, które od miesiąca można przeczytać na tej stronie. Nie mam pamięci do twarzy, ale do twarzy ze zdjęć już mam i niewykluczone, że jeśli mi je jednak podeślesz, wrzasnę w ciemności: Tomek!
T.W.: Tak, właśnie dlatego nie podszedłem. Przecież się nie znamy. Jak już się będziemy znali, to na pewno podejdę. Tych palcówek sprzed szesnastu lat nie pamiętam, ale na pewno rozmawialiśmy o sposobie układania ręki. Moja kariera muzyczna skończyła się jednak krótko po naszym spotkaniu. Straciłem zapał, zagrałem na balkonie ostatnie Larks’ Tongues in Aspic i zlazłem ze sceny niepokonany. Lepiej tak, niż nie tak. Zdjęcie na pewno przyślę, ale nie mam jak go zrobić. Robienie zdjęcia samemu sobie to jednak forma niesmacznego narcyzmu, więc odpada. Poprosić kogoś o zrobienie zdjęcia siebie? To z kolei mogłoby wyglądać na brak elegancji albo rozeznania społecznego. Co proponujesz? Stoją we Wrocławiu jakieś automatyczne foto budki? To byłby jakiś kompromis. Niby sam sobie, ale jednak nie sam sobie. Niby nie ktoś, ale jednak jakby ktoś. A swoją drogą: zdjęcie siebie. Fajnie to wybrzmiewa. Zdjęcie siebie, czyli jak zdjąć siebie? Wyobrażam sobie takie pytanie od turysty: „Przepraszam, czy mógłby pan zdjąć mnie i moją żonę?”.
J.B.: To może należy znaleźć inne wyjście? Jak będę w Cieplicach pod ptakami, to podejdziesz i poprosisz mnie o to, żebym Ci zrobił zdjęcie. Potem mi je wyślesz, a ja krzyknę. To się może udać. Coś czuję, że chodziłeś do Norwida. Czy Ty jednak z Żeroma?
T.W.: Chodziłem do Norwida. Z tym zdjęciem to raczej musielibyśmy zrobić tak, że jak będziesz pod ptakami (tam już nie ma ptaków, wiedziałeś?), to ja ci powiem, kiedy będę tamtędy przechodził, a Ty zrobisz zdjęcie. Chodzi o to, żebym tak jakby o tym nie wiedział. Jak będę o wszystkim wiedział, rzecz spali na panewce. Będzie nienaturalne. Ewentualnie mogę odegrać rolę turysty, który poprosi o zrobienie zdjęcia. Inaczej nie wybrniemy. Znaczy się zdejmiesz mnie bez mojej wiedzy.
J.B.: Tak, wiem, tam już nie ma ptaków od dość dawna. Są teraz za kościołem. Wszystko się zmienia. Ale nazwy zostają. Tak to jest. Słowa mają jednak pewną trwałość. A z Norwidem to fajna informacja. Moi koledzy z Żeroma byli bardzo rywalizujący, a Norwid wymiótł. W filmie 1:0, w muzyce 2:0, w literaturze, jak się okazuje 2,5:1. Pół, bo Eustachy Rylski niby z Norwida, ale liceum skończył w Karpaczu (to głupie, dojeżdżać codziennie z Sobieszowa do Karpacza z powodu szkoły), a maturę zdał w Wałbrzychu. A dla Żeroma honorowy punkt zdobyła Ilona Witkowska. Mocny, ale tylko jeden. To dziękuję za rozmowę i zostawiam Ci ostatnie słowo.
T.W.: Sprytnie z tym ostatnim słowem! Najpierw Nelson w pierwszym pytaniu, w ostatnim z kolei nakładka wyprostowaną stopą! To ja mam niewiele do powiedzenia w tym ostatnim zdaniu. Właśnie tyle. Oraz że wszelki dochód z wielomilionowej sprzedaży swojej najpewniej opublikowanej w przyszłym roku książki wydam na cele haniebne i żelki Haribo. Będziesz mógł sobie wybrać jeden kolor. Oprócz czerwonego. Tego obowiązuje zamiejscowa jurysdykcja. Dziękuję za rozmowę!
Tomasz Ważny
ur. 1979. Wiersze publikował m.in. w „Akcencie”, „Kresach”, „Lampie”, „Kursywie” , „Pro Libris” i „Odrze”. W roku 2007 ukazał się jego arkusz poetycki „Różne rodzaje”, będący zwieńczeniem projektu „Połów 2006”. Mieszka w Jeleniej Górze, gdzie pracuje jako lektor języka angielskiego.