1.
Nie znajdziemy nigdzie definicji podróżowania, ale jedna z teorii mówi, że podróż jest zawsze jakimś wariantem „ucieczki”. Otóż możemy dzięki niej uciekać od siebie lub powracać do siebie, to nigdy nie jest oczywiste. Bez względu jednak na to, który wariant wybierzemy, czyż możemy „uciekać” inaczej niż samotnie? Nigdy nie wrócimy do siebie „z kimś” ani też nigdy nie uciekniemy w pełni od siebie „z kimś”; jeśli już, to punktem odniesienia może być wyłącznie to wszystko, co nie ma wymiaru jednej, konkretnej postaci. Cała galeria tych, co odeszli i pozostawili po sobie ślady podrzucane nam przez los, przypadek, traf w trakcie podróży. Czyż nie jest ona też porządkiem naszego życia wewnętrznego? I czy porządek życia wewnętrznego nie jest planem wędrówki? Czy wyobrażacie sobie innego autora takiego szkicu niż wy sami? Spośród ludzi? Nie godzicie się raczej na takie ubezwłasnowolnienie, ba, nawet na współautorstwo. Poszedłem w jakieś argumenty, podczas gdy rzecz chyba ich nie wymaga. Nieustanne wchodzenie w świat zakłada ten warunek samodzielności, choć przecież nikomu nie jest obcy żal związany z niemożnością podzielenia się jakimś wyjątkowo intensywnym doświadczeniem. Być może szkoda czasu na ten żal, bo w przytomności osób trzecich nie byłoby to i tak możliwe. Któż podzieli waszą pasję łapania motyli, obserwowania ptaków, zbierania runa leśnego lub kolekcjonowania kamieni? Któż pochyli się razem z wami nad miejscem, któremu nie poświęca nawet linijki popularny przewodnik? Któż zdejmie z was nadmiar radości, kiedy zapadacie się wzrokiem w przestrzeń i stajecie się z nią jednym ciałem? Chciałem powiedzieć: nikt nie poda wam wtedy ręki, ale byłoby to z gruntu fałszywe. Podanie ręki jest bowiem aktem zdrady wobec konsekwencji podróży, próbą wyrwania was z jakże rozkosznej czeluści świata.