Andrzej Niewiadomski K - esej podróżny

Andrzej Niewiadomski
K Esej podróżny
Fragment 4

4.

Był późny wiosenny wieczór, kiedy K. przybył. Miasto leżało pod białymi płatkami kwitnących kwiatów opadłych z drzew. Zamek na niskiej skarpie bielił się i wznosił swoją dziwaczną sylwetką nad przecinającą centrum dwupasmówką, oddzielającą go od dworca i ogólnego chaosu rzeczy w jego okolicach. Egzotyka tej części kraju, którą K. rzadko wcześniej odwiedzał, uderzała go z całą mocą, pochłaniała, ale też dawała poczucie obcości, momentami obcości groźnej, choć K. mitygował się szybko i odczytywał ją jako wmówienie. Miasto leżało na licznych wzgórzach, z których to zamkowe wcale nie wydawało się najwyższe, a sylweta obronnej budowli nie miała wiele wspólnego ze starymi średniowiecznymi warowniami. Jej neogotyk był trochę disnejowski, było w nim coś banalnego i demonicznego zarazem i K. chętniej zwracał twarz ku staremu miastu, piętrzącemu się licznymi dachami i wieżami. Stał długo u jego stóp, jakby próbując spotęgować w sobie to pierwotne doznanie i pomyśleć intensywniej o labiryncie kamiennych ulic i tych szerszych, pnących się na wzgórza lub poprowadzonych wąwozami i dolinami między nimi. Po raz pierwszy nie tyle bał się, że pośród nich się zagubi, bo mimo tych urozmaiconych konfiguracji miasto, wiedział o tym wcześniej, nie było zbyt wielkie i teraz też takie mu się nie wydawało, ile obawiał się, że wchłonie go dziwna stęchlizna i powolność, jaką tu wyczuwał, a która nie miała w sobie nic z leniwych dni spędzanych w małych miasteczkach, żadnej „uroczej” atmosfery, żadnego przyjemnego oddalenia. Stęchlizna, a może jakaś tradycja, a może ludzka natura – myślał – są tu tak lepkie, że bardzo trzeba uważać, by nie osłabić w sobie woli podróży.

PODZIEL SIĘ