5.
Na przykład tam, na południu, niemal na linii litery (bo cóż znaczą niewielkie odchylenia, skoro rzeczy nie tylko lgną do niej jak do magnesu, ale także gnieżdżą się na spiralnych skrętach lian oplątujących secesyjnie literę, wszak pierwsza i najważniejsza musi być zawsze jakoś „udekorowana”), trafiałem na miasteczko o powszechnie znanej nazwie, lecz słabo znane we wszystkich innych wymiarach. Świat, w którym „nic nie ma” i wszystko zarazem jest. Niemożliwe? Ależ tak. Każde z takich miejsc mogłoby mieć swoją epopeję, ale – błagam, nie myślcie o tym w ten sposób – nie historyczną, lecz fikcję przestrzeni, doskonale skomponowaną, obmyśloną z detalami. Wzorzec wszelkiej fikcji, no proszę, taki niepozorny Szczebrzeszyn, z dwoma kościołami, cerkwią o murach równie starych i synagogą oraz ratuszem, a do tego wszystkie inne, mniej znaczne, co nie znaczy, że nieistotne, znaki owej kompozycji: klasycystyczna szkoła, stary wielki młyn, kirkut i grodzisko, wymurowane jak trzeba kaplice i niskie domy w rynku, i błonia, i wąwozy, cała plątanina wąwozów przedrzeźniających się z płaskim, hen, terenem za rzeką. I trudność z tą fikcją, bo kiedy przyjeżdżamy, to mamy podsunięte pod nos jej dwa gotowe wzory, nic, tylko korzystać i do znudzenia powtarzać: a to o polszczyźnie, co to zaplątana w samą siebie, i o tym, co brzmi w trzcinie, a może o szczerozłotych łanach, może o brzeszczotach lub szynelach, może o nieprzebranej szczerości albo też o brzemiennych czy obrzmiałych od owoców drzewach i przeszytych nitką słońca, szczebiocących na brzegach ptakach, o skrzydłach i szyjach gęsi nad rzekami i o całej tej przebogatej ojczyźnie, z której wszyscyśmy, bo wszyscyśmy trochę szczebrzeszynowaci, durnowaci i szaleni.