Tomasz gatunek ludzki poznał dopiero, gdy przeprowadził się do Krakowa. Z perspektywy lat wydawało o mu się, że jego rodzinna prowincja zamieszkiwana była przez endemiczne plemię, złożone z wykrojonych z tego samego wzoru istot. Różnorodność ludzka w wielkim mieście uderzyła w niego otwierającymi się bez ostrzeżenia drzwiami. Kilka miesięcy zataczał się po tym ciosie, trzymając się za obolałą głowę, z lepiącym dyskomfortem, nieprzyjemnie pełzającym pod skórą. Myślał błędnie, że jako przedstawiciel człowieka, zna domyślne funkcjonowanie reszty ludzkości. Jedno dogłębne studium własnego przypadku i powierzchowna obserwacja kilkudziesięciu znajomych wystarczyła mu do wysnucia teorii o człowieku, naszkicowanie własnej statystyki opisowej i przeniesienie obserwacji kilkutysięcznej próby na całą populację. Odkrywając coraz to nowsze fakty o swoim gatunku, miał ochotę zaprzeczyć temu wszystkiemu i wrócić do swoich poprzednich wyobrażeń i wiedzy, jakby po wyjściu z platońskiej jaskini, boleśnie oślepiony blaskiem słońca, rozpaczliwie chciał zapomnieć o realnym świecie i dać się z powrotem przykuć do skalnej ściany.
To odkrycie wieloznaczności, przytłaczających różnic i odcieni szarości społeczeństwa nie było bynajmniej pierwszymi uchylonymi drzwiami, za którymi krył się pokój, o którym istnieniu nie miał pojęcia. Pamiętał jak przez mgłę pierwsze przekroczenie progu pierwotnego pomieszczenia, najgłębszej matrioszki umysłu. Miał wtedy około czterech lat i zdruzgotany przyjął do wiadomości, że jego matka nie ma na imię “mama”. Rodzicielka nie mogła zrozumieć kilkudniowej chandry syna, bezpodstawnego płaczu i histerii. Jak topiony w poczuciu zdrady chłopiec mógł wytłumaczyć przy użyciu swoich ubogich, czteroletnich narzędzi językowych, że wszyscy go oszukiwali, a potem siłą i bez uprzedzenia wypchali z jego komfortowego ciasnego i znanego pokoiku, do nieznanej ogromnej sali, w której mama nie jest Mamą, a jakąś nieznaną mu Beatą?
W wieku lat dziewięciu wkroczył do pomieszczenia bez okien, ciemnego i przerażającego, kiedy po obejrzeniu filmu, którego tytułu już nie pamięta uświadomił sobie, że kiedyś umrze. Nie spał przez wiele dni, dobijając się do zatrzaśniętych drzwi przez które wszedł, za wszelką cenę pragnąc powrócić do miejsca, w którym wizja śmierci nie istniała.
Potem w swoim młodym życiu otwierał drzwi kilka razy, znajdując za nimi prawdy o przyjaźni, kobietach, rodzicach. Nigdy jednak drzwi nie otworzyły się z takim impetem zwalającym go z nóg, jak wtedy, gdy przeprowadził się do dużego miasta.
To skomplikowanie świata wyzwalało w nim mdłości. Mieszało się ze sobą zbyt wiele składników, niestrawnych dla naiwnego, prostego umysłu mężczyzny. Rzygał różnorodnością. Chciałby całe życie jeść codziennie na zmianę rosół i kiełbasę krakowską, uciekał jak szalony przed nowymi smakami. Chciałby przez całe życie zadawać się z ludźmi z tej samej kalki, tej z której sam został przerysowany. Uciekał, nienawidził nieznanych kształtów ciał, głosów, charakterów.
Los zadrwił z niego, zsyłając mu możliwość pracy jako portier- odźwierny w malutkim hoteliku na Kazimierzu. Od tego momentu otwierał drzwi kilkadziesiąt razy dziennie, mijały go twarze o przeróżnych rysach, niezwykle mądrych oczach lub czołach nieskażonych inteligencją, twarze stare i młode, kobiece i męskie (lub co gorsza kobiecomęskie) z nosami socjalistycznymi lub narodowymi uszami, z wargami lubiącymi ostre przyprawy i pocałunki tej samej płci, brodami żydowskimi lub muzułmańskimi czołami, delikatnym, bladymi policzkami dam i ogorzałymi, purpurowymi alkoholików. Tomasz oddychał z ulgą, gdy którakolwiek twarz w jakimkolwiek stopniu przypominała mu wcześniejszą, już widzianą, lub twarz jego własną.
Męczył się. Życie go mdliło, a nudna praca od której każdy zdrowy człowiek po czasie doznałby odruchu wymiotnego i lekka mizantropia tylko pogarszała jego sytuację.
Nie ma w tej historii żadnych wzruszających zwrotów akcji, nie każdy człowiek przeżywa swoje istnienie jak film, posiadający punkt kulminacyjny, fascynujące konflikty co trzy minuty i zachwycające rozwiązanie akcji. Nie każdy potrafi pogodzić się z faktem, że nie przejedzie się kolejką górską życia, a co najwyżej niemiłosiernie wlokącym się tramwajem. Życie Tomasza było zwyczajnie nudne i szare, a on poddawał się tej spokojnej rzece, kładąc się na jej powierzchni, pozwalając porwać się prądowi.
Pojawiły się jednak dwa punkty, który wywołały drgania na tej prostej strunie. Oba te punkty nie rozłożyły się w czasie, tak aby widz życia się nie znudził, przetrwawszy ten nużący spektakl między początkowym uderzeniem, a pojawiąjącym się po półtorej godziny ostatnim. Obydwa skumulowały się tuż przy finale, ostatnich dziesięciu minutach, po tym jak większość obserwatorów, z pewnością ziewając opuściłaby salę. Pierwszy punkt banalnie przybrał kształt kobiecy, o którym nawet nie ma sensu wspominać. Krótki epizod w pokoju na trzecim piętrze, do którego z mrugnięciem oka zostawiła mu klucze najbardziej pospolita kobieta świata. Ta pospolitość właśnie sprawiła, że z klucza skorzystał. Kilka dni później odjechała bez słowa, zostawiając go z pospolicie złamanym sercem. Ale dodała tylko jedno ziarenko piasku do jego weltszmercowej piramidy. Drugi punkt przybierał kształt męski, kształt niezwykle gadatliwy i drażniący. Ten punkt właśnie opierał się nonszalancko o ladę, trzymając swoją bladą, lekko pachnącą alkoholem twarz, stanowczo zbyt blisko twarzy Tomasza.
– Nie ma co się oszukiwać, chcielibyśmy wyrwać się z szablonu, czuć radość i emocje, sens życia i spełnienie, którego nie musi przynosić relacja z kimś dla nas ważnym, miłość i udany związek. Chcielibyśmy, aby w końcu cierpienie nie byłoby wynikiem złamanego serca. Jednak spójrzmy prawdzie w oczy, wszelkie inne zdarzenia, kariera, poezja, sztuka, nauka czy odżywianie – wszystko jest albo skutkiem ludzkich uczuć, albo zepchniętym w ich cień nieważnym dodatkiem. – Tomasz nie przerywał nieznajomemu mężczyźnie, zbyt zszokowany jego bezpośredniością. Ten osobliwy człowiek bez pytania rozpoczął monolog, jakby nie miał z kim podzielić się swoimi pełnymi patosu rozważaniami. Nieznajomy wyciągnął z kieszeni kabanosa i przeżuwając go, z zamyślonym spojrzeniem przybitym do obrazu wiszącego na ścianie za portierem, kontynuował – Koniec końców człowiek oczekuje romansu niezależnie od tego, czy ogląda komedię romantyczną, czy film akcji, a główny bohater nie osiągnie apogeum szczęścia lub rozpaczy bez akceptacji lub odrzucenia kobiety swojego życia. To zabawne, chcemy być tak bardzo niezależni, być panami swojego szczęścia, ale doznawanie najwyższych, czystych emocji i uczuć zależne jest od innych ludzi. Nie można doznać miłości czy nienawiści kompletnie wyabstrahowanej.
„ Chyba że jest się narcyzem, wtedy można kochać mając tylko siebie” – pomyślał kąśliwie Tomasz, patrząc jak stojący przed nim mężczyzna zachwyca się każdym wypowiedzianym przez siebie zdaniem. Samozwańczy kaznodzieja chyba skończył, oblizując się ze smakiem- nie wiadomo czy po zjedzonym kabanosie, czy po swoich słowach.
– Panie, bierz pan klucz i idź być filozofem w swoim pokoju – syknął Tomasz, zmęczony tą uduchowioną paplaniną. Filozof uśmiechnął się szeroko
– Nie powinien być pan milszy dla gości? A może trafiłem w czuły punkt? – bezczelnie przeskanował twarz portiera zmrużonymi oczyma – siwizna, podkrążone oczy, zbyt głęboka zmarszczka na czole. Kobieta, mam rację?
Tomasz tylko mrugnął i cicho westchnął. Spojrzał z ulgą na ogromny zegar wiszący nad drzwiami.
– Właśnie kończę zmianę, może mój kolega będzie dla pana przyjemniejszy.
Nieznajomy uśmiechnął się szeroko, chwaląc się wystającymi spomiędzy krzywych zębów poszarpanymi kawałkami mięsa. Mdłości towarzyszące Tomaszowi na co dzień wzmogły się.
-To idealnie, nie znam miasta, może pójść pan ze mną na whisky, pokazać mi dobry pub!
Tomasz skrzywił się.
-Whisky? Jest czternasta…
Filozof ze śmiechem schował klucz do kieszeni i niespodziewanie chwycił Tomasza za rękaw, wyciągając zszokowanego mężczyznę zza lady.
-To świetnie, przecież już po południu – i jak szmacianą lalkę, poddającą się całkowicie jego woli wyprowadził Tomasza głównymi drzwiami na zatłoczoną ulicę. Mijający ich w przejściu zmiennik odźwiernego przetarł oczy ze zdziwieniem, zbyt zszokowany by zareagować w racjonalny sposób.
Tomasz siedząc przy klejącym się stoliku zadymionego baru kompletnie wyłączył zmysł słuchu, polegając tylko na oczach, które śledziły wyginające się w kształt przeróżnych wyrazów, z przerwą na łykanie alkoholu, sine usta filozofa. Typowy schemat potańcówki ( a tak się przynajmniej Tomaszowi wydawało, gdyż w takich wydarzeniach nie uczestniczył) – taniec ust, pociagnięcie ze szklanki, taniec, alkohol, taniec, alkohol. Mężczyzna niemal wpadł w trans, zahipnotyzowany przybierającym na szybkości, konsekwentym ruchem warg, kropelkami śliny padającymi w jego stronę, w tempie uderzających o szyby kropel deszczu.
W końcu mocne uderzenie pustej szklanki rozmówcy o blat stołu, wyrwało go z dziwnej fascynacji tego subiektywnie niemego teatru jednego aktora.
-Hejże, kolego nic nie wypiłeś! Co jest z Tobą nie tak? – krzyknął zbyt radośnie filozof.
Co jest ze mna nie tak? Tomasz zasępił się. Właściwie nic. Właściwie nie mógł narzekać na swoje życie. Właściwie, oprócz jednej kwestii…
-Mam mdłości – wyszeptał. Filozof popatrzył na niego jak na niespełnego rozumu.
-Powiedzieć barmance, żeby przyniosła wiadro? Masz problemy z żołądkiem? – i instyktownie wygiął swoje chuderlawe ciało w tył, by znaleźć się poza zasięgiem hipotetycznie atakujących wydzielin Tomasza.
– Mam mdłości… ogólnie, w życiu – spuścił głowę, zażenowany swoim wyznaniem. Filozof pokiwał ze zrozumieniem głową i zamyślił się. Pierwszy raz zrobił długą pauzę przed wypowiedzią. Było to dość szokujące.
– Wiesz, kolego. Miałem kiedyś znajomą, która powtarzała: “drzwi są zawsze otwarte”. Widzisz Tomaszu, to bardzo, bardzo dobre zdanie. Pamiętaj, jakkolwiek nie byłoby ci źle, jakkolwiek nie chciałoby ci się rzygać… zawsze możesz wyjść.
Tomasz popatrzył na niego krzywiąc się, zirytowany tą beznadziejną, idiotyczną, nie mającą nic wspólnego z tematem radą. Zapach tytoniu nieprzyjemnie drażnił jego nozdrza. Wstał zaciskając zęby.
-Teraz chce mi się rzygać – nałożył kapelusz, przykładając dłoń do ust w obronie przed papierosowym dymem – wychodzę więc. Filozof za trzy grosze! – mężczyzna trzasnął drzwiami i rozwścieczonym krokiem ruszył w dół ulicy. Głośno tupał, gniewnym wzrokiem wpatrując się w kostkę brukową. W końcu jego elegancki but z impetem przygniótł przywiany na chodnik plakat. Zdjął stopę z klatki piersiowej wątłej, wygiętej w egzotyczną pozę narysowanej baletnicy i podniósł kartkę. Opera Krakowska. Czarny Łabędź. Tomasz nie był miłośnikiem sztuki. Galerie, teatry, opery były dla niego jedynie zbędnymi, finansowanymi z jego ciężko zarobionych pieniędzmi, ozdobnikami. Teraz jednak los podsuwał mu ideę, postanowił więc z niej skorzystać. Pierwszy raz w życiu zrobił coś spontanicznego. Wrócił do hotelu i wbił się w jedyny, niepracowniczy garnitur.
Garnitur wpijał mu się niemiłosiernie w trakcie 82 drugiej minuty baletu. Patrząc jednak na obcisłe rajstopy męskich członków zespołu wykonujących piruety na scenie, Tomasz podejrzewał, że nie jest najbardziej cierpiącym człowiekiem na sali. Nie rozumiejąc fabuły wynikającej z bezsensownych podskoków białych i czarnych tancerek i tancerzy, pożałował wydanych pieniędzy. Nie poddawał się jednak. Zaciekle odwiedził jeszcze w tym samym tygodniu teatr, zasypiając na Śnie Nocy Letniej i Muzeum Narodowe, przyglądając się z niesmakiem obrazom Wyspiańskiego. Wszystko zamiast urozmaicić mu życie i uleczyć z mdłości, powodowało tylko, że do jego delikatnego żołądka trafiały pięknie opakowane, niestrawne dla niego słodycze. Było mu tylko gorzej. Miał zgagę.
Może brakuje mu enzymu potrzebnego do trawienia? Udał się do biblioteki i wypożyczył wszystkie książki mające w tytule „Zrozumieć” oraz “ Sztuka”, mające pomóc mu rozbiciu estetycznych cukierków na zrozumiałe części. Podchodząc do siedzącej za ladą, pomarszczonej jak wyschnięty ziemniak z ciasno związanym kokiem bibliotekarki, przypomniał sobie o czymś jeszcze. Odchrząknął, zastanawiając się, jak zadać pytanie. Kobieta podniosła wzrok i spojrzała na niego pytająco, z kwaśną miną zerkając na stos książek.
-Tak?
– Hmmm, ymm to znaczy – Tomasz zaczerwienił się, a surowa twarz bibliotekarki lekko pojaśniała z rozbawienia – czy może macie jakieś książki na temat “ Drzwi są zawsze otwarte” ? – wyspał szybko i spuścił głowę, uświadamiając sobie jak idiotycznie zabrzmiało to zdanie.
Kobieta zachichotała.
-Proszę sprawdzić na dziale filozoficznym, stoicyzm lub najlepiej Senekę – Tomasz nie spodziewał się tak szybkiej odpowiedzi, ale satysfakcja potwierdzonych podejrzeń wobec nachalnego gościa, mile go połechtała.
Taszcząc książki na poddasze hotelu, dysząc tak głośno, że słyszeli go chyba goście na wszystkich piętrach, zastanawiał się czy nie wystarczyłaby mu jeden tytuł z działu sztuki. Zamknąwszy się w swoim ciasnym, klaustrofobicznym, niehumanitarnie małym pokoju, położył się na cudem wciśnięte w cztery ściany łóżku i otworzył gruby tom. Zakrztusił się kurzem i opluł widniejące na pierwszej stronie popiersie Luciusa Anneusa Senecki. Szkoda, że w czasach Tomasza nie istniały jeszcze pdfy i funkcja ctrl +f, więc mężczyzna zmuszony był przewertować 542 strony w celu odnalezienia interesującego go zdania. Po kilkudziesięciu minutach udało mu się.
La porta sempre aperta est – Tomasza zaskoczyło, że zdanie to dotyczy problemu życia i śmierci – Stoik nie ulega namiętnościom. Jego celem jest życie rozumne, a więc zgodne z naturą. Ta rozumność musi dotyczyć również końca tego życia. Przychodzi taki moment kiedy życie w cierpieniu, w starości, sprawia, że bardziej zgodna z naturą jest śmierć aniżeli dalsze życie.
Drzwi są zawsze otwarte, mogę wyjść kiedy chcę, nie muszę czekać, aż ktoś mi te drzwi otworzy… Tomasz zachwycił się tą banalną prawdą, która jednak dopiero teraz, po przeczytaniu żyjącego dwa tysiące lat temu myśliciela stanęła mu przed oczami. Wstał pełen energii, od dawna nie czuł się tak zadowolony. Zerknął na swój strój i westchnął. Z werwą przebrał się w wyjściowy garnitur, wygładził krawat, ułożył książki w równy stos na stoliku nocnym, pocałował okaszlaną jaki czas temu twarz Senecki i stanął na baczność. Drzwi. Całe życie otwierał drzwi. Musi to zrobić inaczej. Otworzył szeroko okno i zerknął na chodnik pełen ludzi spieszących się do niewiadomych miejsc i spotkań pięć pięter niżej. Cofnął się do przeciwległej ściany, wziął rozbieg i wyskoczył. Nie miał powodu, żeby umierać. Ale nie miał też za bardzo powodu, aby żyć.
Agata Chrobak – ur. 1998, pochodzi z Opolszczyzny, obecnie studentka psychologii na Uniwersytecie Jagiellońskim. Była dziennikarką międzynarodowej organizacji o charakterze medialnym ‘ “Media and Youth”. Oprócz prób literackich, podejmuje także te plastyczne i filmowe. Zafascynowana abstrakcyjną ideą człowieka, chociaż pojedyncze jednostki potrafią ją irytować. Miłośniczka sztuki, kina, zwierząt i poezji Haliny Poświatowskiej.