Twierdzimy czasami, że to tragedia, czasem przeciwnie, mówimy, że komedia, ale nie możemy powiedzieć, że teraz jest to tragedia, a teraz komedia.[1]
Wlokę was wszystkich za sobą, spętanych powrozami pamięci.
Tal miała dwanaście centymetrów. Siedziała w wytartych wranglerach z elektrycznym basem na udach. Grała i patrzyła na mnie z zaciekawieniem, jakby chciała zapytać: „Co zrobisz teraz”? Stałem przed Tal i jej niewypowiedzianym pytaniem. Poznańskie latarnie ruszały na wieczorny spacer. Co mogę zrobić? – zastanawiałem się. – Co wolno mi zrobić teraz? Co wypada, abym zrobił? Jedyną rzeczą, jakiej zabrakło w mojej głowie, gdy stałem przed Tal, było proste: co chcę zrobić? co zamierzam w odpowiedzi na przeciągłe spojrzenie dziewczyny z basem w kolorze miodu? Owo, sięgające w głąb mojego wnętrza, wejrzenie Tal czekało na odpowiedź. Albo to ja, przez lata i nie wiedząc o tym, nosiłem w sobie odpowiedź wyczekującą zagadkowych oczu nieznajomej. Oczy Tal miały rozmiar ziarenek morskiego piasku. Potrafiły wprawić w ruch pasaże zdarzeń, o których pragnę ci opowiedzieć. A dokonam tego w trzech krokach:
Kiedy zobaczyłem Tal,
Kiedy usłyszałem Tal,
Kiedy Tal.
-
Kiedy zobaczyłem Tal
Droga do Tal była codzienną i conocną, ale i po-dzienną i po-nocną drogą do domu, jaką przemierzałem, wracając z fabryki. Kroki moje po-dzienne były krokami po zmianie rannej pracy w fabryce i po drugiej dziennej zmianie, nazywanej przez robotników popołudniówką. Kroki dnia po-dzienne różniły się pomiędzy sobą. Kiedy wracałem do domu o godzinie czternastej trzydzieści, nogi, moi taktowni i milczący słudzy, wiodły mnie do celu a ja nie dostrzegałem ich obecności i trudu. Zupełnie, jakby niosły dwunastolatka. Inaczej szedłem z fabryki o dwudziestej drugiej trzydzieści. Wtedy skroniom moim i sługom oddolnym przybywało tonażu czasu. Liczonego w dziesięcioleciach. Po rannej zmianie miało się długi dzień przed sobą. Po popołudniówce – noc czarną. Po rannej zmianie mój krok był lekki. Pozwalał na grę z chodnikowymi płytami: nadepnę łączenie płyt – nie nadepnę, nadepnę łączenie – nie nadepnę… Po rannej zmianie w fabryce Poznań, w którym się urodziłem, jawił mi się olimpiadą radosnej geometrii. Wodo- i światło-spadem ruchu. Feerią barw. Od kiedy ujrzałem Tal, wszelkie czerwienie miasta stawały się karmazynami, błękity nabierały intensywności szafiru a zielenie – malachitu. W poczuciu, że masz coś przed sobą, czy to w perspektywie dnia, czy lat, drzemie święta moc zdolna unicestwić wszelką bezsilność i przeszkodę. Ranna zmiana była najbardziej łaskawa. Popołudniówka nastrajała mnie filozoficznie. Nocka… Nocka odbierała mi uśmiech i resztki znośnego samopoczucia. Nic nie przypomina swingowego po-nocnego kroku robotnika trzeciej zmiany. Po nocy twoje nogi są ćwierćnutami granymi przez niesłyszących się kontrabasistów. Każdy robi swoje a po-nocny krok robotnika trzeciej zmiany staje się niesfornym walking basem. Pochodem ćwierćnut, o których zapomniał rytm. Jakimś free jazzem. Człowiek po nocce czuje się w pełni własnymi nogami: na odległość cuchnie, miast głowy ma dwa grube uda a na wysokości mózgu – krocze. To nie kaleka. To klęska ewolucji, a więc tego, co powinno odróżniać nas od Nogo-nogów. Robotnicy fabryk, z dożywotnim chomątem trzech zmian, noszą czarne torby smutku… Stop. Nie dramatyzować czegoś, co godne jest bardziej dzikiego śmiechu, aniżeli łez. Kroki po-dzienne i po-nocne sugerują, i wydaje się ona logiczną, obecność swoich odpowiedników w rodzaju kroków przed-dziennych i przed-nocnych, w-nocnych i w-dziennych i tak dalej.
Następnego dnia, wedle kroków po-dziennych i radosnych, dotarłem na miejsce, z którego zobaczyłem Tal po raz pierwszy. Rozejrzałem się i boleśnie skuliłem. – Przecież tu była… Przecież wieczorem jeszcze tu była… – szeptałem. Kiedy ujrzałem Tal, miała najwyżej dwanaście centymetrów. Zmierzwione i długie włosy Chrystusa po kąpieli w syropie karmelowym i roztopionym lukrze. Wejrzenie świętej rodziny w komplecie. Soczysta twarz Tal była twarzyczką niemowlęcia i owocami z obrazu Caravaggia. Obliczem kobiety i dziewczynki. I karmazynowe usta Tal. Gdy pamięć klei się do ust Tal, jak w pocałunku, a głowa niesie ów pocałunek Tal bez smaku jej ust, czekanie, a zatem życie staje się udręką. Kiedy zobaczyłem Tal po raz pierwszy, dzieliła nas szyba zamkniętej muzycznej księgarni. Następnego dnia miejsce po Tal było puste. Poczułem się okradzionym z Giocondy. Sprzedawca, który próbował mnie uspokoić, notował sobie wszystko, co z siebie wyrzucałem i obiecał zadzwonić zaraz, jak będą mieć Tal.
– Nową Tal – podkreślił.
– Słucham…?
– Zdobędziemy dla Pana nową Tal.
– Tylko nie to! – krzyknąłem.
Nie chciałem nowej Tal. Chciałem moją Tal. Jedyną Tal – dziewczynę, której wejrzenie zmieniło moje po-dzienne i codzienne kroki w lot ponad chodnikowymi płytami miasta.
Nawet nie wspomnę, czym był tydzień oczekiwania na telefon sprzedawcy i nowe prośby sprzedawcy o uzbrojenie się w cierpliwość. Tak – w cierpliwość, ponieważ Tal… ponieważ Tal nie było nigdzie. Nie było jej w Poznaniu, Warszawie, Gdańsku, w Krakowie. Nie było jej w Szczecinie, Przemyślu, Ełku. W żadnej z muzycznych hurtowni i księgarni Polski. Nigdzie i nic z Tal.
Od sprzedawcy płyt wyszedłem ze zgniecionym w pięści przełykiem. Potykałem się. Chodnikowe płyty zdawały się na przemian poruszać i drwić ze mnie. I wtedy moim oczom ukazało się Biuro Kwater Studenckich. Zajrzałem więc do środka. Powiedziałem – próbowałem mówić z pięścią, która naraz znalazła się w moim przełyku – próbowałem powiedzieć, że jako początkujący prozaik jestem wiecznym studentem i badaczem tajemnicy istnienia, co oznacza, że mam prawo oczekiwać od Biura Kwater Studenckich natychmiastowej rekompensaty braku Tal. Ratunku w postaci pokoju, w którym będę mieszkał i pisał pierwsze dzieło w oczekiwaniu na Tal. Pani zrobiła się miła. Podała mi krzesło, szklankę wody i higieniczne chusteczki. Nie była typem smakowitego ciasteczka. Raczej nieświeżym hamburgerem. Spytała o to i owo. Wspomniałem pani, że jestem najbardziej początkującym z początkujących prozaików i, że każdy prozaik, nawet Thomas Bernhard, był kiedyś początkujący. Pani słuchała mnie z delikatnym uśmiechem i kiwała głową, jakby sama literatura i książki Bernharda nie były jej obce. Poczułem, że moja pięść się rozluźnia i z przełyku wraca na swoje miejsce, że to, co próbuję powiedzieć, staje się zrozumiałe i uzasadnia moją w Biurze Kwater Studenckich obecność, że miłość, prędzej, czy później, musi umierać w domach codziennych i conocnych powrotów z czarnymi torbami wypełnionymi smutkiem i niewypowiedzianymi pragnieniami, pragnieniami niewypowiedzianymi ze strachu przed nie wiadomo, czym i nie wiadomo, kim, ze strachu przed strachem, ale i z lęku przed myślą, że tobie już nie wolno się zakochać – nie wolno tobie zakochać się po raz drugi, nie wolno tobie pokochać kogoś drugiego, kogoś innego teraz, kogoś innego nigdy, nie wolno, nikogo, z kim nie zbudujesz związku akceptowanego przez rodzinę, społeczeństwo i państwo, i nikogo, z kim nie zechcesz niczego budować, tylko cieszyć się wzajemnie sobą teraz i tutaj, tutaj i teraz bez pretensjonalnie sakramentalnych obietnic, które po latach i tak okażą się żałosnym mamrotem.
– A co robić – spytałem – jeśli w związku akceptowanym przez rodzinę, społeczeństwo i państwo, nie kochamy? A jeśli nie czujemy się kochani w akceptowanym związku małżonków na życie i śmierć miłości? Jeśli nie czujemy się kochani i nie czujemy, że kochamy?
Pani była cierpliwa. Potrafiłaby czekać na telefon sprzedawcy płyt dłużej ode mnie.
– Nie wiem – odpowiedziała.
– Ludzie wolą nie wiedzieć. Wiedza, której potrzebuję na życie i śmierć miłości, zobowiązuje.
– Ja pokochałam raz i kocham.
– Moja żona wybaczy mi wszystko. Tak. Wszystko. Ale niczego nie zapomni. Pani rozumie?
Nawet nie zauważyłem, jak wymknąłem się z Biura Kwater Studenckich. Otrzymałem adres miejsca, w którym czekał będę na Tal i pisał. Takie było założenie. Taki był nowy miłosny i twórczy mój poryw.
Mężczyzna, który opuszcza życie, wraca na drogę – myślałem w biegu – nawet, jeśli życiem mężczyzny nie były: dom, żona i córka. Im pełniejszym było życie, tym pełniejszym winno być odejście i głębszym – opuszczenie. I nie jest ono złe, ufałem. Który pozostaniesz przy życiu, nie poznasz nigdy, że prawdziwym twoim domem jest droga. Miejscem – tu. Czasem – teraz.
-
Kiedy usłyszałem Tal
Mieszkałem na pokoju może dziewiąty dzień, gdy telefon sprzedawcy płyt wyrwał mnie z popołudniowej drzemki przed nocką. Zakodowałem tylko:
– Jest Tal! Przyjechała pańska Tal, pańska Tal.
Nie minęła godzina i byliśmy razem: Tal i ja. Miałem ją. Dwunastocentymetrową. Na wyciągnięcie ręki. Pachnąca księgarnią. Gdy ujrzałem Tal po raz pierwszy, dzieliła nas gruba szyba nieczynnej księgarni. Choćby Tal zagrała na elektrycznym basie najbardziej kunsztowną i najbardziej dynamiczną ze swoich improwizacji, nie usłyszałbym wtedy jednego jej dźwięku. Teraz trzymałem Tal w objęciach palców. Dziewczyna z okładki zdawała mi się nową Ewą obiecującą rozkosze muzycznego raju. Nadszedł, więc, pomyślałem, czas na głos odzyskanej Giocondy i nowej Ewy. Nadszedł czas na głos Tal.
– Na głos Tal. Na głos Tal. Na Tal… – bawiłem się.
Płyta, którą Tal nagrała w roku 2007 nosiła nazwę Transformation. Tal dokonała transmutacji totalnej. Ja byłem częścią owej transmutacji. A bas elektryczny – instrumentem moich, do Tal, kroków. Tal, lat temu dwanaście, dała światu album znakomitej muzyki. Co ja porabiałem dwanaście lat wstecz? Jako wiecznie początkujący prozaik, kręciłem się w kółko w kolejnym i chybionym literackim preludium. W twórczym przed-kroku. Krótko mówiąc, pierwszy krok w literaturze był wciąż motywem moich marzeń i snów. Album Transformation zawierał siedem utworów. Słuchałem ich na okrągło: do wyjścia na nockę i po powrocie do mojego pokoju. Kiedy potrzebowałem przestrzeni, detalu albo mocnego uderzenia, zakładałem słuchawki. W prawdzie nie musiałem tego robić, ponieważ miałem zgodne sąsiedztwo pana Józefa żyjącego na kwaterach całe, jak opowiadał, życie. Człowiek kwatery – mawiał:
– jest człowiekiem wolnym od trosk. I, jak hotelowy gość, płaci za brak trosk. Za brak frasunku egzystencji. Za to niewiele, którego trzeba, aby mógł zakochać się od nowa, w kim zechce i kiedy.
Od początku przypominał mi Jeana Gabina. Szczególnie, gdy mówił: „…frasunku egzystencji…”. Jako chłopiec widywałem mężczyznę w białej podkoszulce i spodniach na szelkach. Jan było mu na imię. Czesał się, jak poeta Broniewski i nie zabierał głosu, jakby batem milczenia poskramiać chciał egzystencję z jej pokusami i obietnicami. Kwaterował u babci. Nie ruszał się z małego pokoju, w którym na środku stał stoliczek z wiecznie trwającym posiłkiem i słoikiem śledzi w occie. Obok stoliczka znajdował się taboret z leżącym nań w nieładzie szalem o barwie węgla. Pod szalem – pistolet. Gdy zacząłem chodzić do szkoły, pewnego dnia Jan zniknął, pozostawiając stoliczek zastawiony do posiłku. Nie wiem, kim naprawdę był Jan. W mojej dziecięcej pamięci Jan, od słoika ze śledziami w occie, pozostał ukrywanym przez babcię oficerem AK wyczekującym po kres czasu dnia historycznej sprawiedliwości. Pan Czesław, z kolei, żył na babcinej kwaterze do własnej śmierci. I on miał swoje charakterystyczne powiedzonko:
– Jesteśmy tu tylko zakwaterowani. Zakwaterowani, proszę pani.
Pan Czesław upijał się do nieprzytomności i mówił, nawet wówczas, gdy nikt go nie słuchał. Gdy pan Czesław zdołał dopaść słuchacza, ten, jakby złapany w kleszcze czerwonego przycisku REC, zmieniał się w posłuszną mówcy magnetofonową taśmę. Milczący Jan z AK, rozgadany pan Czesław i, niepodobny do Jana i Czesława, Gabin byli kwatermistrzami mojego życia. Babcia często powtarzała, że człowiek nie tyle z pracy żyje, co ze szwindlu i lewego kwaterunku. Kategorie kwaterunku i kwatery nie były mi obce.
Wracałem z nocki, myłem się i kładłem z Tal. Budziłem się i dzień zaczynałem od Tal. Potem kawa, szybki obiad i znów tapczan z laptopem i muzyką. Słuchając Tal, dostrzegałem, jak ciało moje oplata bluszcz tęsknoty za fizyczną obecnością Tal. Oglądałem internetowe zdjęcia dziewczyny a właściwie już kobiety. Bo Tal, gdy dowiedziałem się o jej istnieniu, miała trzydzieści trzy lata. To czas kobiecości w pełni dojrzałej. Soczystej. A Tal soczystości nie brakowało.
Transformation była pierwszą płytą Tal. W roku 2019 wydała album: Love Remains. Jako wielbiciel talentu Tal, byłem spóźniony. Nadrabiałem, więc moje, względem Tal, zaległości. Słuchałem Tal bez opamiętania. Poznałem każdą nutę Transformation na pamięć. Jak zjawiskowa nauczycielka z poznańskiej szkoły muzycznej: Daniela Klaus-Burzyńska: anioł i stróż czci należnej muzyce. Na lekcji zwanej Audycją Muzyczną pani Daniela puściła nam niegdyś Symfonię Psalmów Igora Strawińskiego. Stanęła obok gramofonu na baczność, pokryta pajęczynami wieków historii muzyki, i przymknęła oczy. Była, niczym świecka zakonnica – służebnica sztuki wiecznie odziana w czerń. Gdy spytałem, po latach, staruszkę i pełną profesorskiej godności kobietę o profilu dumnej orlicy, czy pamięta tamtą lekcję i wspólnie słuchaną muzykę, pani Daniela odpowiedziała:
– Pamiętam lekcję. Pamiętam symfonię, której każdą nutę, każdą taktową kreskę – każdy znak znam na pamięć.
W tak zwanym międzyczasie zaprzyjaźniłem się z księgarnianym sprzedawcą płyt Talesem. Postarał się dla mnie o egzemplarz Love Remains w wersji z wywiadem, jaki Tal udzieliła w Paryżu polskiej dziennikarce. Gdy usłyszałem utwory Love Remains, bo trudno nazywać je zwykłymi piosenkami, dostałem bzika. Zwariowałem na punkcie, pozbawionej granic wyobraźni i granic techniki muzycznej ekspresji, trzydziestotrzyletniej kobiety. Chodziłem odurzony Tal i Killing Me. Na samą myśl o Tal i Killing Me dostawałem gęsiej skórki. Wersja koncertowa utworu jest boska. Słuchając Tal, utraciłem poczucie chaosu po-nocnego kroku powrotnego i wszelki dyskomfort związanych z fabryką kroków. W fabryce, w drodze do i z fabryki, myślałem tylko o Tal i Killing Me. Muzyka Tal zestroiła się z czymś w środku mojej istoty. Nie zdołała natomiast zastąpić fizycznej nieobecności Tal.
Talent – to za mało by zdobyć Tal. Tu trzeba desperacji i terroryzmu. Performatywnej histerii. Albo historii nowego performance’u – romansu z dziewczyną z okładki. Przez dziewięć dni oczekiwania na Tal, zauważyłem, jak Tal zamieszkała w moim języku. Zamiast mówić „odtajać”, słyszałem wypowiadane przez siebie: „odtalać”. Zamiast „oddalić” – „odtalić”. Zamiast „tak” – „tal”. „Tak” – „tal”. Przecież mówię: tal – odpowiadałem na zarzuty kolegów. – Przecież mówię: tal! W odpowiedzi na pytanie, gdzie teraz mieszkam, rzucałem w powietrze: „tam”. I często owo „tam”… „tam” bezwiednie wypowiadało mi się, jako „tal”. „Tal”, niczym „tam” i „tam”, niczym „tal”. Tłumacząc jakiś rytmiczny podział Gabinowi, zamiast „tam ta-ta tam tam” wyśpiewywałem: „tal ta-ta tal tal”. I tal dalej i bez końca – dzwońca. Najbliższemu koledze badającemu aktualną sytuację i stan mojego ducha, na pytania:
– Kto? Gdzie? Tak? Co?
Odpowiadałem:
– Tal. Tal. Tal. Przecież trąbię: taaal!
– Trąbisz?
– Tal.
Działanie Tal w moim wnętrzu było partyzanckim wybrykiem miłosnego wirusa. „Talistycznego wirusa” – smakowałem, w moich ustach i na całym znanym mi świecie, nowe i jedyne określenie spłodzone uczuciem do Tal. A jeśli Tal – mówiłem do siebie a lubiłem to i owo, tu i tal, do siebie rzec – jeśli Tal potrafiła zmieniać mój język, odkryłem, że zmienia również mój świat. I w tal zwanym międzyczasie pojąłem, że – kocham Tal.
Kupiłem perkusję. Używaną. Dobrze brzmiącą. Wydrukowałem w fabryce dziesiątki stron z ćwiczeniami na werbel, z wprawkami na zestaw i gotowymi rytmami tak dla rocka, jak i jazzu. No i codziennie chłonąłem muzykę Tal. Podziwiałem jej wirtuozostwo w muzyce Hancocka. Pracę z Jeffem Beckiem. Ale Killing Me, wraz z resztą Love Remains, położyła na łopatki moje wcześniejsze i nieuzasadnione opory wobec rocka. Wychowałem się na jazzie i muzyce nazywanej poważną. Hancock i Kissin byli bogami mojej młodości i artystycznej edukacji. Kissin – Eugeniusz Kissin. Jeszcze wspomnę o Eugeniuszu. Chodziłem do szkoły muzycznej. Grałem na fortepianie. Potem na perkusji. Szkołę kończyłem, jako pianista, ale sentyment do bębnów został. Od perkusji blisko jest do basu. Bębny i bas. Bas i bębny – to chleb rytmicznej sekcji. Słuchałem utworu Milesa Davisa, w którym basista zaczynał grę opóźnieniem. Wchodził po czterech albo ośmiu taktach. Kiedy zabierał głos, zmieniał się sens całej muzyki. Sens harmonii. Budowla z dźwięków otrzymywała fundament, nowe znaczenie, nową barwę i kształt. Kupiłem perkusję, aby zbliżyć się do Tal. Wibracje basu Tal zaklinały bluszcz tęsknoty za Tal i uwalniały moje ciało od spiralnego samoskrętu. Jako wiecznie początkujący prozaik, zarzuciłem na pewien czas pisanie mojej literatury i oddałem się studiom gry na perkusyjnym zestawie. I tu Jean Gabin okazał się wyrozumiały. Odwiedzał mnie, gdy rozpoczynałem ćwiczenia. Siadał na tapczanie. Słuchał. Nigdy nie powiedział, że jest za głośno albo nierówno. Gabin miał w zwyczaju nucić pod nosem piosenkę, której nie znałem. Właściwie jej fragment, może refren, zawsze ten sam, składający się ze słów: „Kochałem ja niegdyś, kochałem Hermenegildę Brum–Prum. Kochałem Hermenegildy zad i rząd hermenegildzich wad”. I tal w kółko i zawsze pod nosem, gdy chodził z kąta w kąt po swoim pokoju albo przemierzał przestrzenie mieszkania. Pewnego dnia Gabin wszedł do mojego pokoju. Popatrzył na zdjęcia Tal. Znajdowały się wszędzie. Wydrukowałem je w fabryce w nadmiarze, kolorowe i czarno-białe, aby ożywić frasunek mojego kwaterunku.
– To twoja kobieta?
– To moja nos-tal-gia – uwolniłem z ust sylaby.
– Gdzie ona jest, że musisz patrzeć na fotografie?
– Ona jeszcze nie wie…
– Uważaj – Gabin przerwał mi. – Mówię ci chłopie: uważaj. To pani z lepszego świata.
– To świat stał się lepszy, odkąd zobaczyłem Tal.
– Tal? – zdziwił się. – A nie było dla dziewczynki innego imienia? Jakaś dziwna ta twoja… Tal. Uważaj, mówię.
– Będę uważał – powiodłem wzrokiem za Gabinem. Gabin mruczał pod nosem coś o nieprzeniknionych dla zmysłów – filozoficznych kształtach Hermenegildy Brum-Prum.
Gdy Gabin wyszedł, poczułem, jakby część Tal została mi odebrana. Jakby fragment intymnego rezerwuaru ukrytego w moim wnętrzu doznał ubytku. Rozlało się twoje szczęście – szeptałem. – Ono przecież lubi, gdy trzymane jest w tajemnicy.
Gabin nigdy więcej nie zapytał o Tal. Odwiedzał mnie. Słuchał. Przyglądał się moim postępom w narzucaniu niesfornym kończynom czterech odrębnych dróg prowadzących do jednej muzycznej idei. Sprawić, aby każda ręka i noga robiły swoje i przy tym wszystkie – to, co trzeba, nie jest łatwe. Perkusista, bardziej niż Nogo-nóg, musi stać się każdą nogą oddzielnie i wszystkimi nogami naraz. To nie wszystko. Każdą nogą i każdą ręką z osobna, aby nadszedł upragniony przez wszystkich perkusistów świata moment, w którym wzbije się wyzwolony ponad cztery niezależne kończyny do wyśnionego nieba wyobraźni, stając się słuchem absolutnym jej podszeptów. Widziałem, jak lewa noga perkusistów robiła swoje, prawa noga robiła to samo, czyli swoje a ich ręce wprowadzały słuchaczy w podziw, osłupienie a na koniec – w ekstazę.
Zacząłem pisać do Tal. Na początku zapisywałem, co przychodziło mi do głowy w fabryce i tyle. Na pokoju przejrzałem internet i odnalazłem e-mailowy adres Tal. Przetłumaczyłem treść zapisanych wcześniej zdań, wyznań i myśli w Google i wysłałem. I, oczywista, czekałem na odpowiedź Tal. Było mi lżej po wysłaniu listu. Zdawało mi się, tym razem, że intymny mój rezerwuar trochę się uzupełnił. Łatwiej jest znosić miłosne cierpienia, myślałem sobie, jeśli mają w nich udział dwie osoby. I nieustannie obserwowałem Tal – Giocondę i królową moich ścian i marzeń. Tal uśmiechała się do mnie, jak serdeczna władczyni. Była władczynią. Posiadała cechy monarchini z naddatkiem. Kiedy nie odpisywała na mój pierwszy list, nie traciłem nadziei. Postępy w grze na perkusji przynosiły mi ulgę i poczucie, że nasza miłość wzrasta w sposób znany jedynie muzyce i miłości samej. Jean Gabin odwiedzał mnie, jak zwykle. Wchodził, nucąc pod nosem piosenkę o Hermenegildzie Brum–Prum. Słuchał mojej gry. Wychodził. Przychodził. Siadał. Ale nigdy nie zażartował ze mnie, czy Tal. Był starszy. Mógł widzieć w mojej osobie młodszego brata. Może chciał mieć młodszego brata. Patrząc na Gabina, zastanawiałem się, dlaczego tak wielu spotykanych przeze mnie mężczyzn posiada powierzchowność – budowę ciała, urodę, głos – królów, zdobywców, herosów wszechczasów, podczas, gdy ich życie tli się często w zwyczajności i biedzie. Otrzymali zewnętrzne atrybuty świetności a dogorywają w nieświadomości blasku życia, bezsensie, smutku po-nocnych powrotów z dźwiganiem czarnych toreb smutku włącznie. Gabin był herosem. W spojrzeniu. Barwie głosu. Ze wzrostem i rycerskim uściskiem dłoni włącznie. Pomyślałem o kobietach. Że z nimi było i jest podobnie. Wiele z mijanych każdego dnia kobiet jawiło mi się wzorcami piękna – egipskimi Kleopatrami skazanymi na egzystencjalną banicję przez pomyłkę albo zazdrość niebiańskiej biurokracji.
Nie potrafiłem uporać się z milczeniem Tal. Ruszyłem na miasto. Z czarną farbą w sprayu zamiast elektronicznego pióra peceta. Takie było założenie serca. Taki był nowy zamysł: stworzenie drugiego i niezwykłego listu do ukochanej kobiety. Nie miałem daleko do Poznańskich Targów: do wielkich ścian ze szkła, naprzeciwko handlowego centrum Avenida i kolejowego dworca, gdzie, każdego dnia i każdej nocy roku, przewijają się tłumy ludzi przyjeżdżających i opuszczających miasto. Było już po dziewiątej. Wieczór. Stanąłem przed szklaną i zamkniętą bramą kolosa. Teraz – powiedziałem do siebie – teraz albo lepiej dać sobie spokój. Na moich skroniach pulsowała niepodważalna miłosna prawda, która naraz zmiotła z nich balast pięćdziesięciu i dwóch lat. Wyjąłem z kieszeni miłosne pióro i rozpocząłem drugi i, znów niepozbawiony nadziei, list do Tal. Od lewej strony gigantycznej masy szkła – po tym, co było drzwiami, oknami, ścianą, czy brakiem kreatywnego błysku architekta – pisałem: „I love you, Tal”. Dalej: „I love you, Tal” i „I love you, Tal”. „I love…” Wyraziłem moją miłość do Tal może z dziesięć razy, moje, względem Tal, wyznanie wiary i nowej nadziei, gdy miłosny mój papier podpaliło światło policyjnego radiowozu. Wyrośli nagle. Jakby czekali na mnie ukryci pod chodnikowymi płytami wraz ze swoim autem. Wysiedli i zaświecili w moje oczy latarkami. Zabrali pióro. Zaprosili mnie, jak zapowiadali, na miłą i krótką przejażdżkę oraz pogawędkę. Byłem szczęśliwy. O tym, że kocham Tal, dowie się miasto. Za chwilę – telewizja, internet. Ludzie zrobią zdjęcia, nakręcą filmiki. I pomknie wieść gołębim światłowodem na drugą stronę świata, tam, gdzie moim krokom po-nocnym towarzyszy przed-nocny krok Tal.
Na komisariacie pewien gryzipiórek, który notował moje zeznania spytał:
– A czy nie mógł pan jej tego powiedzieć? Po prostu powiedzieć?
– Tal?
– Tak. Nie mógł pan powiedzieć Tal w cztery oczy albo przez telefon? Albo powiedzieć koleżance, żeby powiedziała Tal?
Znałem tylko kolegów Tal. Byli nimi Jeff Beck, Wayne Krantz, Herbie Hancock i tylu innych.
– Gdybym mógł – tłumaczyłem – to Tal dawno wiedziałaby o wszystkim. A obawiam się – dodałem – że wciąż nie wie. Nie wie nic.
– Wie pan ile kosztuje doprowadzenie szyb do poprzedniego stanu, w miejscu takim, jak targi? – wtrącił się towarzyszący przesłuchaniu funkcjonariusz. – Targi Poznańskie są wizytówką miasta!
– Wiem, szanowni panowie, ile kosztuje mnie milczenie Tal.
– Teraz będzie to pana kosztowało wiele razy więcej – dorzucił gryzipiórek.
Rano, w fabryce, słaniałem się od wrażeń. To, co posyłałem wcześniej do Tal było raczkowaniem wobec akcji ze sprayem. Wiedziałem także, że słono miastu zapłacę. Ale czym jest myśl o bliżej nieokreślonej karze, gdy człowiek czuje się bohaterem przyszłego, nagłośnionego przez media świata i osobliwie romantycznego, romansu?
Po pracy usiadłem wygodnie za perkusją i patrzyłem na fotografie Tal. Na jednym z koncertowych ujęć Tal przypomina Atenę albo Czekistkę. W trakcie walki. Jej twarz modeluje gniew. Przeciwnik jest tuż. Tal wznosi bas tak wysoko, że gryfem instrumentu przecina swoje lewe ramię i dosięga niewidzialnej twarzy klasowego wroga. Odpiera atak lub sama atakuje. Głowę Tal okrywa rodzaj pękatej i włochatej leninówki a reszta ciemnego stroju, ze skórzaną i czarną kurtką na czele, przywołuje klimat rewolucji. Gdyby bolszewicy dysponowali energią, jaką generuje dziś muzyka rockowa, opanowaliby świat w ciągu tygodnia. To by dopiero było: rapujący i biegający po scenie historii Lenin. Na innym zdjęciu Tal siedzi w wytartych wranglerach na nowojorskim murku. Nad szeroką rzeką i z miastem drapaczy w tle. Ze wzrokiem sięgającym – Sydney. Jest fotografia pokazująca Tal w trampkach, z nieodłącznym basem w kolorze miodu i ścianą ociekającą graffiti. Tal wygląda tak, jakby sama została domalowana – wypsikana przez anonimowego artystę i wielbiciela Tal. Innego, niż ja, bo operującego obrazem. I kolejny portret Tal: mokra włoszka (u Tal zdaje się naturalna) w odcieniach karmelu zmieszanego z miodem; pozbawione emocji spojrzenie Madonny; zielone oczy z domieszką bursztynu i szarości, ze światłem emanującym z wnętrza. Pół twarzy Tal muskana jest przez delikatny cień. Usta są nabrzmiałe, jak rajski owoc. Tal spogląda wzrokiem cesarzowej imperium sztuki. Nie wiem, dlaczego, ale, obserwując zdjęcie Tal, przypomniałem sobie Portret młodej wenecjanki Dürera. Raczej niewiele łączy dwa obrazy. Do tego Tal jest na zdjęciu obecna bardziej, niż cały buddyjski klasztor na obecności przyłapany. Z Wenecjanką jest zupełnie inaczej. Kobieta zagląda do własnej miłosnej przyszłości albo próbuje odkleić się od niepowodzeń przeszłości.
Najgłębiej sięgające rysy mojej przeszłości – to Żaneta. Byliśmy szkrabami. Chodziliśmy razem do szkoły. Spotykaliśmy się na pace żuka. Wracaliśmy do domów żukiem: dostawczym autem ojca Żanety. Obok kierowcy siedziała moja mama. My – z tyłu na lichej ławeczce między pustymi skrzyniami z poszarpanymi liśćmi kapusty, resztkami ziemniaków i marchwi. Aby kucharki mogły ugotować szkolny obiad, mama zamawiała niezbędne produkty, a tata Żanety dostarczał do szkoły. To na pace żuka po raz pierwszy w życiu nie puściłem dłoni dziewczyny. I nie umiałem opanować niezrozumiałego drżenia własnego ciała, którego środek tajemniczo powiększał swoją objętość w nieznanym mi w tamtym czasie celu. Żaneta była pierwszą dziewczyną, do której poczułem magiczne przyciąganie. Oczywiście zakochałem się w Żanecie od pierwszej chwili, gdy pozostawiono nas sobie pośród skrzyń pachnących warzywami i wiatrem polskiego pola. Po raz pierwszy w życiu. To jest ważne. Lubiłem patrzeć, jak Żaneta odgarnia włosy z twarzy. Nie używała spinek i gumek. Włosy Żanety szalały. Łaskotały moją twarz. I nie mogłem nasycić się zapachem dziewczyny. Od kiedy dom Żanety opuściła matka, wszystkie kosmetyki dojrzałej i, jak mówiono, pięknej kobiety należały do córki. To był jakiś francuski perfum, który, spotykany po latach w rozmaitych miejscach i sytuacjach życia, przyprawiał mnie o podobny zawrót głowy, co wtedy na pace dostawczego auta, gdy próbowałem wchłonąć eteryczną niewieścią postać nienasyconymi chłopięcymi nozdrzami. Całowaliśmy się z Żanetą. Jak dorośli. I leżeliśmy na sobie pomiędzy pustymi skrzyniami. Prym wiodła Żaneta. Musiała to i owo podejrzeć w domu. Telewizor był w tamtych czasach rzadkością. Któregoś dnia Żaneta powiedziała: „Twoja mama pocałowała mojego tatę, widziałam.” Odpowiedziałem dziewczynie, że to niemożliwe, ponieważ w moim domu na moją mamę czeka jej mąż i mój tata… Myliłem się. Drugą moją miłością była koleżanka, która pojawiła się w szkole na okres jednego semestru. Rozkochała w sobie trzech kolegów, wraz ze mną, i zniknęła. Rodzice przenieśli ją do innego miasta. Grała na skrzypcach i miała największe piersi w klasie. Śmiała się dziko na korytarzu i rozmawiała na lekcjach. Każdy o niej mówił. Starałem się o jej względy. Miał ją kolega starszy o rok. Po miesiącu, i jakby mimochodem, powiedział do mnie, że lubiła konkretnych i szybkich. Nie rozumiałem, co to oznacza. Całkiem niedawno przeczytałem w sieci wynurzenie pewnej kobiety: „Facet musi najpierw dobrze się mną zająć. Potem mogę upić się z nim do nieprzytomności”. Skrzypaczka, wtedy ośmio- dziewięcioletnia dziewczynka, musiała mieć w tej materii zbliżone poglądy. Kiedy pociągnąłem kolegę za język, moje przeczucia okazały się smutną prawdą. Smutną dla mnie. Chorowałem, bowiem na nieśmiałość. Byłem typem urodziwego seksualnego marzyciela. Lucyna to wyczuła i pierwsza skradła mi buziaka. Zrobiła to w tramwaju w chwili, gdy musiała wysiadać. Pierwsza przyciągnęła mnie do odzianego w same rajstopy łona i, wykonując transowe, muzyczne ruchy, osiągnęła orgazm. Była silniejsza. Ja nie zrobiłem nic przy Lucynie. Poddałem się dziewczynie, niczym ożywiona chłopięca lalka. Skrzypaczki nie dotknąłem. Lucynę mogłem mieć na gest ręki, na jeden szept. Dziwne… Skrzypaczkę, nie zbliżywszy się do niej, kochałem. Lucyna, którą mogłem mieć całą, nie wzbudziła we mnie uczucia równego przekonaniu, że nic, co nie jest Lucyną – a, więc jedynym teraźniejszym pragnieniem, sensem istnienia świata i światem samym – nie warte jest uwagi, serca i jednego oddechu. Aneta była starsza. Gdy dowiedziała się od koleżanki, że nie mogę z jej powodu jeść, zaczęła unikać moich hipnotyzujących spojrzeń. Wyjechała z obozu w górach przed jego zakończeniem. Zostawiła mnie z uczuciem tak gorzkim, że po powrocie z wakacji mama musiała chodzić ze mną do psychologa. Płakałem od rana do rana, jakbym chciał wypłynąć łzami poza ciało i wsiąknąć w pustkę. Moje trwanie tu i teraz, całą moją egzystencję, od czasu nieszczęśliwej miłości do Anety, odczuwałem, jako słabnące, tudzież rosnące cierpienie. Założyłem szesnastokartkowy zeszyt intymnych zapisków. Nadałem mu miano Zeszytu miłosnych dramatów. Opisywałem w nim rzeczywiste moje doświadczenia miłosne i te platoniczne, jak z Brigitte Bardot i Haliną Kowalską, ze szczegółami dotyczącymi pierwszych oraz z fantazjami, które napędzały drugie. Z Magdaleną, na przykład, seks nigdy mi nie wychodził. O wiele bardziej wolałem leżeć obok Magdaleny na plecach na śniegu w samym środku zimy i poznańskiego parku. Upłynęło parę lat. Pojawiły się dwie Anny, trzy Ewy. I nadal nie wiedziałem, co jest nie tak. Każda szansa zdobycia słodkiej przewagi nad płcią piękną umierała pośród moich niezdarnych działań, płosząc Annę pierwszą, potem Annę drugą, wreszcie Ewy – jedną po drugiej. Dziewczyn nie interesowały wytworne maniery intelektualisty i tematy warte wyczerpujących dyskusji, które proponowałem dziewczynom, jako reprezentant tego, co w sztuce myśli, słowa, czy też dźwięku, najwyższe. Arkana owej ars amandi zdobywałem, studiując niepodważalną mistrzynię tematu. W Polsce nie było innego dzieła poza książką Wisłockiej. Czytałem, więc Wisłocką, kiedy mogłem, licząc, że każda z moich niespełnionych miłości poczeka, aż pewnego dnia nabiorę stosownej dla dzieła wiedzy i śmiałości. Panny, które odpychały mnie brakiem urody i smaku, jak tamta Papuga z okresu służby w armii, same proponowały mi łóżka, które omijałem szerokim łukiem. I jak tu nie cierpieć – zapisałem w zeszycie – skoro człowiek wciąż robi to, czego nie chcą inni i czego sam nie chce, o ile wie, czego chce. Zdanie to przydługawe jest i meczące. Wiem. Jak ja z czasu wczesnych moich miłosnych niepowodzeń i udręk.
[1] Thomas Bernhard, Autobiografie, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2011, str. 182.
Artur Dudziński, pianista urodzony w 1967 roku w Poznaniu. Publikował w „Twórczości”, „Krytyce literackiej”, „Wizjach”, „Czasie literatury” i innych. W roku 2018 opublikował tom opowiadań pt. „Kąty”. Pisze prozę.