Poezja współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.

Grzegorz Marcinkowski
Wiersze

Zakładka

 

Kawałki spotkania. Patrzysz przez welon. Wycofani od progu.
Nie umiesz mnie nazwać. Od ciebie do mnie. Dale znaczone.
Nie znalazłem żadnych nowych blizn. Wszyscy w tobie. Sąd

nad zwęglonym dniem. Zaczerpnąć z braku. Zabraknąć w tchu,
w rozbiegu. Nigdy naprawdę cię nie widziałem. Jeśli powtarzam,
to będę powtarzać. Wzrok beze mnie w nim. Patrzenie bez oka

rozsmarowane na szybie. Południe w toku. Sąd nad jawą.

 

 

 

Krótkie dni

 

Zamrożone aktywa w hotelach.
Noce spędzone w taksówkach.

To widzimy się?
Widzimy.

Zbieramy odległości. Twój szept
więdnący w półcieniu tłumaczy się
z orbitujących punktów.

To, co dotknięte, spopiela się.
Wiem skąd pochodzą krokwie i płótna.
Wiem, który spektakl ustanawiam, zanikając.

Nie wydostaniemy się z płonących budynków.
Namaluj mi staw. Stop się na mojej pocztówce.
Zgubiłem zasięg. Twój pies ujada od rana.

Znasz krzyk łamanych oceanów?

 

 

 

Wywar

 

Szpetne odblaski. Spadam z wagonu. Nie martwię się o noc.
Nie znam innych pryzm. Gdybym się zapadał, byłby śnieg. Mrok

Badacza na przepustce. Chodzą czwórkami, piątkami, zależy
Gdzie przyłożyć wgląd. Pieniądz znaczy dystans. Dystans jak

Obtłuczony gwint butelki. Jutro zamykają, trzeba się obłowić.
Zaraz dojdzie do stolika. Kątem wybada. Odsunie, odłoży cień.

Kieszenie pełne, a wieczór w przebieralni. Wśród powkręcanych tkanin.
Tam manekiny siłują się z rozdętym blichtrem. Tam nasze ciała ucinają

Sobie drzemkę. Tam rozpad się cofa i niczego nie można nagrać.
Taśmy i zużycia. Tracenie, dynamika. Kołysanka z kości, z wybitych

Ram. Wspominaj morze przy zwiniętym dywanie. Kontempluj zdeptany
Tren. Płacz pucuje oddech, zagraca świt. Ukradziono pismo, złupiono głos.

 

 

 

Lep

 

Przesuniemy cię poza wyrok, spieniężymy cię.
Wyglądają urokliwie, okadzeni, zakryci. Niewiara ją
wzruszy, nadje i wyprowadzi poza ból. Widziałem ją
w myślach na peronie. Czy byliśmy do siebie podobni?
Czy da się nadszarpnąć to podobieństwo? Kalekie turnusy
na najwyższym piętrze. Nie masz mi nic do powiedzenia?
Nie mam ci nic do powiedzenia. Opuszczają posiadłość,
urzeczeni. Długo ją podglądałeś? Nie dało się inaczej.
Tamtego widoku nic nam nie zwróci. Po sam kres,
po sam zawód.

 

 

 

Wyliczanka

 

Pytanie zastyga. Już na serio odbijam. Ciebie poniekąd.
Jak tak stałem, to nie było mnie. Ty też nie za bardzo.

Czar się przesuwa po ostrzu. Obicia wymiotują.
Nie ma rozkładów, błądzimy na ślepo, złączeni

Pomimo. Gdy się odwracasz, mnie już nie ma.
Przez chwilę, na granicy spojówki. Na wylocie.

Alarmują innowiercy. Ogoleni do czysta. Labirynt
Śmiechu w świeżo skoszonej nawie. Olśnienia parzą.

Gdzieś cię namacam poza audiencją. Suplikuje niemo
Wgapiona w żyrandol. We wnękę, tam zawiewa. Lokaje

I matrony. Chaos w przedpokoju, namiar spłoszonych
Lisów. Szukam po omacku, wypytując regały. Ten, co

Mnie szuka, wwierca się w śpiew. Kandelabry i poszumy,
Płuca rozdęte, woda w płucach, ciemna, sucha woda.

Dzwonek. Już wychodzę, już się żegnam. Światła trzebią
Śmiech. Lakier odbija, sylwetki się mną. Jeszcze? Już.

 

 

 

Zaproszenie

 

Nie gorączkuj się. Każda podróż jest zdradą
posiadania. Jutro przybiegną całą zgrają. Porzucam
sztukę pisania listów. Czaimy się długo przed
jedynym kinem w okolicy. Będziemy oglądać z góry
wnętrze wulkanu. Ciągnąć uprząż przez wzgląd na
oschły stukot. Długo nie paliłem, wybacz mi. Dawno
tu nie byłem, wybacz mi. Każda rozmowa z tobą
prowadzi do czerwonych zasłon, popielniczek, oślinionych
petów z śladem szminki. Mógłbym ją śledzić, ale po co?
Ta opowieść jest innego gatunku. Tej opowieści nic
nie przyspieszy. To, co oglądasz wydarzyło się już
po końcu świata. Nie mam recepty na nawrót suszy.
Wszyscy siedzący widzieli ten wir w tobie. Czaimy się
w ponurym buduarze. Gorliwie pałaszujemy ślazowe cukierki.
Zachód z pustynią przybiegli za darmo.

 

 

 

Schadzki

 

Kiedy do mnie dzwonisz, skąd wiesz kto się zgłosi? Ja tego nie wiem.
Rzadko do siebie dzwonię, a kiedy potrzebuję coś sobie powiedzieć,

biorę się na bok. Komórka nie oddycha . Piszę esemesy, przygryzając
dolną wargę. Przedział jest pełny. Za oknem podłużne, pozłacane widoki.

Język jest niespokojny, kwiczy w koszyku. Staruszka po lewej go uspokaja.
Taję i spisuję raport. Klawiatura markotnieje, w okolicy nóg ciężkie zawiniątko.

Konduktor nie żyje, tory pokradli. Towar, towar, walizy pełne rozczłonkowanych
urzędników. Kiedy mnie wspominasz, skąd wiesz czy nie pojawię się nagle,

rzeczywisty i dalece pomniejszony? Nigdy już nie odzwyczaimy się
od siebie równie szybko, nigdy nie odetchniemy tak samo. Obłoków nie ma,

upał przechodzi w wiatr, nieznacznie obluzowana wajcha, armia miniaturowych
policjantów. Wysiądę nigdzie, niespodziewany. Wsiądę, gdy skład ruszy,

jak zwykle tam gdzie dawniej.

 

 

Procesje

 

Przez nasze dzielnice przechodzą procesje:
efebowie z dzwonkami przyczepionymi do kostek,
dziewczęta w powłóczystych szatach, kapłani
z gwiazdami wytatuowanymi na piersi, wielkie,
złe psy, stare kobiety w bezwstydnym różu. Modlimy się
w przewiewnych galeriach. Trwamy, wyprężeni
w poczekalniach, jak woskowe figury, jak rzeźby.
Modlimy się do świetlistych ołtarzy. Z prochu i powietrza
są nasze modły. Jesteśmy uczniami pełnymi
pokory, jesteśmy czcicielami powierzchownymi
aż do odrazy. W naszych dzielnicach kwitnie handel,
kosze pełne owoców, stragany obwieszone wzorzystymi
tkaninami. Czcimy fetysze pozostawione przez
fałszywych i pięknych zbawicieli: pantofelki, kościane
guziki, tęczujące brylanty. Gromadzimy się w przytulnych
salonach, dusznych, pełnych pluszu i przekwitłej secesji,
wymieniamy się trofeami, kontemplujemy podbicia
stóp tancerek, w niemym uniesieniu. W naszych dzielnicach
czas się zakrzywia i topią się minuty. Porzuceni przez centrum,
otaczamy się przebrzmiałym zbytkiem, trawimy tygodnie
na czynnościach luksusowo zbędnych, otaczamy się pięknem
zbyt kosztownym i zbyt mało wyniosłym. W naszych dzielnicach
króluje nadmiar, krążą dary uroczyste jak potlacz, książęta
wykorzenieni i bladzi zstępują pomiędzy biedaków i tworzy się
wielka komunia, rewolucje zapalają się i gasną ze złudną
obietnicą święta, które zniesie granice. W naszych dzielnicach
nic się nie dokonuje i wszystko się zapowiada. Fragmenty krążą,
na zawsze wyzbyte obietnicy całości, niepodległe i zbędne
w jałowej cyrkulacji. Gdzieś trwa rytuał księgi, dopala się
epoka celebracji umarłego pisma, wysuszeni akolici
gnieżdżą się w zapomnianych antykwariatach,
na zapleczach świątyń. Przewodniki i mapy o nas milczą,
bo czemu by miały nas przypisać, w jaki sposób miałyby nas
oswoić? Nasze dzielnice znikają z wielkich, dalekosiężnych
planów. Wieść o nas dopala się i grzęźnie w pobocza, bujdy,
apokryfy. Wejścia do naszych dzielnic dawno poznikały.
Jedynym śladem po nas jest twój nagły przestrach,
panika spojrzenia, które próbuje ogarnąć siebie,
przypiąć się do jakiejś pozycji. Rzecz widziana neguje je
i zniekształca. Chowasz na dnie spojówki niespokojną
mantrę, prawdę o nas.

 

 

Poezja współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.

 

Grzegorz Marcinkowski (ur. 1987) – autor dwóch książek z wierszami: Znany motyw oglądania wielokrotnie oglądanych zdjęć (Warszawa 2018) i Letarg (Szczecin 2018). Mieszka w Dąbrowie Górniczej.

PODZIEL SIĘ

Do góry