Maison Kammerzell
niedziele o słabym winie
wychodzą z kościoła
aby pomodlić się wśród straganów.
kiedyś szło się
na lody.
przecisk przez
przestrzeń przed
przepychem.
Martin Braun
a wokół
kicz i kamp
problemem jak zawsze
są Niemcy
czują się jak w domu.
ja nie mam tu domu
dlatego bluzgam pacierzami
w gotyckim chłodzie:
Kammerzellhüs.
międzykontynentalny wieczór w la Grande Salle zwanej Cuisine
rozcięta skóra niewydepilowanych piszczeli.
zakrzepła krew na nagich włoskach
tuż nad czarną skarpetą.
jebitna biel adidasów.
czarne języki wylizują mi z uszu brunatny miód.
skwierczą patelnie i syczą garnki
nad osmolonym piekarnikiem pełnym
polskich potraw kurestwa
i romantycznych symboli.
a każdy naród piecze się
w swojej martyrologii.
z cebulką i serem w środku.
trochę soli w oku.
czarne języki wylizują mi z uszu brunatny miód.
i burzą się brudzą biegają
i kłębią się krzyczą klękają
a ja w środku z tym piwem – po polsku.
i peszą się piją pływają
i żrą się rzucają rzygają.
a ja – po polsku.
na środku wielkiego stołu
odarty z narodu
jak niegdyś z miasteczka
przy kuflach w Academic Pub
na początku studiów.
czarne języki trą między zębami brunatny miód.
niuans na Place de la République
pierwsza impresja i
podejrzenie o
Widok.
tory tramwajowe zalegają
z puszką Kronenbourga
obok podejrzanych pęków róż.
różowa szyba paruje
od podejrzeń i podmyśleń
a ja chciałem tylko dojechać
na gramatyczne niuanse.
koniec podmrużeń.
znowu zrobiło się jak w Polsce.
szczątki Sarkozy’ego pośród
pierwszopaździernikowych róż.