Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

Karabin
Alicja Regiewicz

W szybie odbija się światło, rozbijam się o kawałki szkła, potykam o wystający fragment chodnika. Stoję przed witryną i patrzę, nie mogę uwierzyć, że nic się nie zmieniło, firanka wisi pokryta kurzem, porcelanowe lalki siedzą na wiklinowych krzesełkach i piją herbatę, miś bez oka przyciska twarz do szyby, uśmiecha się do mnie, cyklopi misiu, nie mogę odwzajemnić twojego uśmiechu.

Koło uszka trzy szwy, brak trzeciego guzika w sweterku, z barku wystaje plusz, z moich butów słoma, patrzę na niego i nie mogę uwierzyć, że nadal wyglądam tak samo. Odwracam wzrok, trudno spoglądać w to biedne oczko i nie uronić łezki, po przekroczeniu progu widzę staruszka za ladą, charczy przekleństwa w zużytą chusteczkę, w korkową tablicę wbija pinezki, zabija.

Pinezka za pinezką, łezka za łezką, za oknem wszystko wydaje się szare, gdy szyba brudna, a dziadek nie mył jej od lat, bo strzela mu w kolanie, w płucach skrzypi coś, jak stara komoda w ciemnym sklepowym rogu. Nie widział mnie od dawna, ale wchodzę i pierwszy raz od dawna się nie boję,  duszę się tylko od kurzu, strach mnie nie dławi. Dziadek na mnie nie patrzy, w chusteczkę spogląda i szuka bakterii, korzystam z okazji, by rozejrzeć się niezauważony, wzrokiem rozbieganym szukam punktów odniesienia. Wpatruję się w pozłacany zegarek, ale przestaję, nie ma sensu patrzeć tam, w miejsce, gdzie czas się zatrzymał.

Patrzę na pozytywkę, dziewczynkę w fioletowej sukience, nie chcę jej nakręcać, żeby mnie nie zauważył, ale coś mi mówi, ona mówi do mnie, że chce dla mnie zaśpiewać. Dotykam jej martwych blond włosów, przypominam sobie twardy makaron w rosole podawany przez moją mamę, ale rzadko, bo była kobietą zapracowaną z wyższego stanu, świadomości, nie portfela.

Patrzyłem na nią, teraz ona patrzy na mnie i mówi: – Synku, jakie rzadkie masz włosy, na pewno nie po mnie, tylko po tatusiu. Chwytam za pokrętło, trzeszczy, z drobnego pudełka na powierzchnię wydobywają się dźwięki, strzelają do mnie, pociski przelatują mi koło uszu, słyszę ich świst w powietrzu. Melodia przypomina kołysankę, mama śpiewała mi ją od święta, trzeźwo jak tylko potrafiła. Poczułem jej nieświeży oddech, krew na rękach mają ci, co zabijają karpie, odcinają im głowy, mama obcinała paznokcie i śpiewała mi do ucha:

Synku, syneczku malutki, jak będziesz już duży, nie będzie tu wódki. Synku, syneczku malutki, jak się obudzisz, to wypiję za wszystkie twoje smutki.

Dziadek wynurzył się znad zużytej chusteczki, wytężył wzrok, nie pamiętał. Wyrzucił z siebie: co dla pana, nie odpowiedziałem, wiedząc, że nie znalazłem jeszcze tego, czego szukam. Spojrzałem w stronę regału, ciemny brąz skrywał w sobie równie ciemne historie, tak mi mówił instynkt, dlatego ruszyłem w jego stronę. Spojrzałem, dostrzegłem pomiędzy półkami malutki czerwony samochodzik, słyszałem jego silnik, gdy jeździłem nim po kamienistej drodze, zdzierając sobie kolana do krwi. Do domu wbiegałem szybko, myjąc się w misce, zostawiałem na kafelkach kropelki, obok leżał samochodzik, ona leżała obok, spała tam od kilku godzin z głową pomiędzy chmurami w pobliżu wodopoju. Mówiłem jej mamo, obudź się, ale chrapanie zagłuszało mój krzyk. Bolały mnie kolana, krwawiłem, wszystko mnie bolało, teraz dopiero wiem, co najbardziej.

Dziadek wstał, chwytając za drewnianą laskę, ruszył w moją stronę. Nie mógł mnie pamiętać, kłopotów z pamięcią mu zazdroszczę i przyszedłem kupić problemy z pamięcią dziadku, sprzedaj mi proszę zamiast pozytywki niepamięć. – Jak coś dla dziewczynki, to polecam panu różową gitarę z plastiku.

Różowa gitara leżała na stoliku, drobna jak ciało mojej siostry, której nie widziałem od dawna. Wyjechała podobno za granicę w wieku osiemnastu lat, zostawiłaś mnie na pastwę alkoholowych owiec, pozwoliłaś im podać mnie na ruszcie, usmażyć na wolnym ogniu. Czas bez ciebie zniknął, teraz patrzę na twoją drobną gitarę, widzę chude palce, trzymasz ją i mówisz, że zaśpiewasz mi piosenkę, mówisz, że jesteś już duża, choć dzieli nas tylko kilka lat, teraz dzielą kilometry. Wyszłaś za mąż i mieszkasz w białym domu z ogrodem, zasadziłaś tam chryzantemy, położyłaś je na grobie mamy, potem zapadłaś się pod ziemię, ale ja cię wygrzebię jak brud zza ucha, znajdę ciebie i twoje chryzantemy, podleję nawozem, żeby rosły wielkie, aż przykryją biały dom z dachem i twoje sumienie.

– Poproszę. – mówię i w myślach kładę głowę na jego ramieniu o zapachu wody kolońskiej, skromnym swetrze przepoconym, tak jak robi się z dziadkami, chcę to zrobić, kupić drzemkę na twoim ramieniu, patrzę jak do foliowej reklamówki, wrzucasz różową gitarę, na ladę rzucam kilka monet, wrzucasz je do portmonetki, chowasz ją do kieszeni i obdarzasz mnie bezzębnym uśmiechem. Nie wiem, czym sobie na to zasłużyłem dziadku, że dostałem uśmiech gratis.

– Może coś dla chłopczyka? – pyta i dostaję drugi śmiech za darmo, aż rośnie mi serce i pięść w kieszeni, kiedy odpowiadam, że tak, potrzebuję w domu dużo zabawek, planuję wielodzietną rodzinę i pracę na etacie.

Pomarszczoną ręką wskazuje na wiszący na ścianie plastikowy karabin, zgniłozielony, podchodzę do niego bliżej i słyszę, jak strzela, pamiętam, jak biegałem z nim po łące i polowałem na motyle, świerszcze, ostatni raz, gdy trzymałem go w dłoniach, przestraszyłem dużych ludzi, choć chciałem straszyć tylko ptaki na naszej jabłonce.

Staliśmy w kolejce, wszyscy wydawali się wielcy jak biurowce, tak widziałem wtedy niebo, chmury jak ludzkie podbródki. Jasne światło jarzeniówki wypalało mi oczy, w powietrzu unosił się zapach kwiatów, zamykałem oczy i byłem na łące, trawa całowała mnie w stopy, śmiałem się, biegłem dalej. W kolejce ludzie obijali się o siebie, jeden pan opierał się o mamusię, ona niczemu nie mogła się oprzeć, stała i co jakiś czas, uciszała mnie dłonią, wtedy zamykałem oczy i wracałem na łąkę. Rosa szczypała mnie w oczy, pszczoły opowiadały mi o zbieraniu pyłku, motyle uczyły mnie latać.

Stabilność nigdy nie była jej mocną stroną, kiwała się na boki jak statek podczas sztormu. – Mamusiu nadciąga burza. – chciałem powiedzieć, ale nie umiałem, więc ciągnąłem ją za kant sukienki, dostałem za swoje, wylądowałem za ladą, koło zgrzewki z piwem. Po upadku zawsze pomagała wstać, podniosła mnie i podała plastikowy karabin, stałem ja żołnierz i patrzyłem przed siebie, mamusia chciała wychować żołnierza, wychowała, jestem ze stali, choć w wojsku nie byłem.

Pani w kapeluszu stała w kolejce i patrzyła mi w oczy, zawołałem ją, ale mnie nie zrozumiała, spojrzała na mój karabin i chyba się bała, tak przynajmniej wyglądała, jakby zobaczyła ducha swojego zmarłego ojca w monopolowym o drugiej w nocy. Kwiaty pachniały alkoholem, mama pachniała tak jak zwykle, potem poszliśmy do domu, trzy zdrowaśki, jęki, zbite butelki, trzy ojcze nasz, krzyż na ścianie, matka leży, krzyż ją przygniata, widzę wszystko zza krat łóżeczka, więcej grzechów nie pamiętam, za wszystkie pokutuję.

Chwytam za karabin i celuję w dziadka, unosi ręce do góry, nie uśmiecha się. Mówi, że zadzwoni po policję, a ja śmieję się, śmieję i strzelam, kulki trafiają prosto w czubek nosa, brwi, przetarty od starości krawat. Strzelam jak prawdziwy żołnierz i czekam na oklaski, jej słodki od pochwał głosik, że z karabinem mi do twarzy, że jak dorosnę, to zabiję tatusia. Pozytywka przestała grać, dziadek przestał oddychać, a ja ciągle liczę, że się obudzi.

 

 

 

Alicja Regiewicz. Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

 

Alicja Regiewicz (ur.1997) – absolwentka Dziennikarstwa i komunikacji społecznej na Uniwersytecie SWPS we Wrocławiu. Współpracuje z agencją Frame Media. Redaktor naczelna magazynu internetowego Pismo Prywatne. W wolnym czasie pisze prozę i piosenki.

 

 

 

 

 

 

 

 

PODZIEL SIĘ