Lekko zdenerwowany awatar wybiega z łazienki około północy

Dziecko ślini mnie po łydkach
Z Żanetą Gorzką rozmawia Jacek Bierut

 

Jacek Bierut: To zacznijmy tę rozmowę od końca. Jakie pani ma plany? Pytam o rozmach, bo wydanie dwóch tak skrojonych świetnych tomów w jednym roku (2020) zapowiada coś, o czym prawie boję się myśleć.

Żaneta Gorzka: (śmiech) Przez chwilę się wystraszyłam, bo przyszło mi do głowy, że ja rzeczywiście mam gdzieś zabunkrowany jakiś porażający materiał i tylko muszę odnaleźć w sobie dodatkowe pokłady tupetu na wydanie trzeciej świetnej książki w tak krótkim czasie. Ale szybko przeszłam się po rozum do głowy i uspokoiłam się, bo przypomniałam sobie, że tak nie jest. To znaczy, pracuję intensywnie od kilku tygodni nad nową książką, ale to będzie, i już jest po części, rzecz jak najdalsza od jakichkolwiek rozmachów. Ja przecież już się zamachnęłam tymi dwiema książkami (pytanie zasadne brzmi: na co?, ale o tym może później) i teraz moje ciało musi chwilę odpocząć. Dlatego mój trzeci tomik (kłaniam się, panie Darku) będzie zaskoczeniem dla czytelników, a i dla mnie jest niespodzianką, że wzięłam się za jedną z najczystszych struktur poetyckich na świecie i próbuję się z nią zmierzyć – czy udanie, to się okaże.

 

JB: To już jestem ciekaw. No i jestem odrobinę zazdrosny o pana Darka. Czyżby tego pana Darka? Ale mam ważniejsze pytanie. Czy Żaneta Gorzka jest wolna?

ŻG: Tak, myślimy o tym samym panu Darku. A co do wolności, to pani Gorzka ma już małe złote słodkie jarzmo na palcu serdecznym, tak więc… Nie jest wolna.

 

JB: Jeśli zatem oboje jesteśmy usidleni, zostaje rozmowa o literaturze. Szkoda. Lubi pani gadać o literaturze?

ŻG: Lubię. W końcu stałam się literatką, to wypada o literaturze podyskutować. Tylko nie wiem, co nam z tej dyskusji wyjdzie, jestem chaotyczna w życiu literackim i niepoukładana w życiu codziennym. Ale spróbujmy.

 

JB: Chaotyczność w życiu literackim i niepoukładanie w życiu w ogóle zazwyczaj w literaturze nie pomaga, ale też i nadmiernie nie przeszkadza. Bo chyba chodzi w niej o coś zupełnie innego i (co dla mnie jest wciąż ciekawe) w każdym przypadku o coś innego od większości pozostałych przypadków. A przypadek Żanety Gorzkiej wydaje mi się nader kuszący. Ciekaw jestem, jak to wygląda z perspektywy autorki.

ŻG: To jest wielkie pytanie o Literaturę w ogóle pisaną w dodatku wielką literą, a ja… Od 8 marca [premiera Łokcia jelenia] moja perspektywa się zmieniła. Już nie stoję po jednej stronie barykady, jaką jest książka, ale mogę dowolnie zmieniać fronty i afronty. Moje prywatne poletko literackie zyskało nie tylko dodatkową przestrzeń, ale i nowe utensylia, z którymi radośnie na tym poletku poczęłam sobie poczynać. Może dwa przykłady, jak to wygląda z tym chaosem w mym życiu literackim. Jako czytelniczka, może nie nałogowa, ale zdeterminowana, żeby przeczytać coś tam codziennie, by nie zgłupieć do reszty, bawiąc się jedynie zabawkami kultury masowo-obrazkowej, czytam po kilka tytułów naraz. Aktualnie na przykład dziesięć. Nie rzucam się oczywiście na wszystko, nie cierpię choćby literatury kryminalnej, ale staram się, żeby w tych tytułach było coś z każdego rodzaju literackiego (choć akurat teraz nie ma, przepraszam samą siebie), trochę nowości, trochę starości, trochę dziwności. Tak więc aktualnie podczytuję: Przeprawę Grzegorza Kwiatkowskiego, Problem trzech ciał Liu Cixina, Sprawy ziemi Małgorzaty Lebdy, 40 opowiadań Donalda Barthelme’a, Ferdynanda Wspaniałego Ludwika Jerzego Kerna (rewizyta sentymentalna), Ptaki Františka Vilčka, To co obok Waldemara Bawołka, Biblię Tysiąclecia pod redakcją zbyt wielu, by ich tu wspominać, Warsztat pisarza Dwighta V. Swaina i Modę Instytutu Ubioru w Kioto. Kolejność, w której je wymieniłam, jest przypadkowa.

A jako poetka piszę jeszcze więcej rzeczy, niż czytam, choć dobrze wiem, że prawie żadna z nich się nigdy nie ukaże. Ale inaczej nie umiem. Czyli w wielkim uproszczeniu wygląda na to, że u mnie idzie o… nudę. A jak jeszcze kropi deszczyk, to wtedy zaczyna się u Gorzkiej literacka zabawa! Bo ja ze wszystkich pór roku najbardziej przepadam za jesienią i polskim niebem zaciągniętym wówczas tanią siną plandeką.

 

JB: Nuda to dobry motorek, ale potrzeba też reszty maszynerii, żeby coś intrygującego z tego wypadło. Jak przeczytałem Łokieć jelenia, pomyślałem: O, ktoś się świetnie bawi, ale ma też dobrze dobrane zabawki. I tu nie chodzi tylko o doświadczenie czytelnicze, bo żeby tak się bawić i ciachać z taką swobodą aktualną polską poezję i tę, nazwijmy ją, „współczesną”, potrzeba odrobiny doświadczenia, czyli musiała pani wcześniej rozebrać i zepsuć trochę wierszy. Czy pani to robiła wcześniej tylko do szuflady? I po kim przejechała się pani z prawdziwą pasją (nie wiem tylko, czy z furią, czy z miłością)?

ŻG: Ta „maszyneria” u mnie to jest… szukam właściwego porównania, to jest coś takiego, jakby okienko z tureckim kebabem obsługiwał kangur rudy mówiący jedynie po duńsku. Czyli ten mój silnik literacki, jego konstrukcja i paliwo, zwłaszcza paliwo, to są rzeczy bardzo mocno nieoczywiste. A ponieważ, z racji wieku, nie noszę z tyłu głowy jakiegoś przepastnego bagażu przeczytanych książek, jestem zmuszona nadrabiać sprytem. Czyli piję do tego, że nie jestem szczęśliwą (z punktu widzenia roboty z literkami) właścicielką talentu literackiego. Nie jestem też przesadnie pracowita – dlatego zabrałam się za poezję, a nie za prozę (śmiech). Moim paliwem jest zgoła coś innego, ale co, nie powiem. Może kiedyś. Ale jeszcze nie teraz. Nie dziś. Może jutro. Jak wydam kolejny tomik (panie Darku…).

A co do psucia. Czy ja wiem? Brakuje mi na pewno narzędzi krytycznych i doświadczenia, żeby zabawiać się z liryką tak, jak bym chciała, czyli na całego. Ale czytam sporo poezji, różnych nacji, najwięcej rodzimej, bo (moim zdaniem) jesteśmy w poezji współczesnej mniej więcej na tym poziomie, na jakim jest w tenisie stołowym Państwo Środka. Więc to jest mój kapitał i staram się to maksymalnie wykorzystać. Nie pisząc na przykład do szuflady (nie mam szuflad w domu). Ja od razu wiedziałam, że chcę publikować, więc jeżeli piszę do tej wnęki w meblu, to tylko na zasadzie treningu. Większość tych rzeczy, dziewięćdziesiąt parę procent, nie nadaje się do niczego, to jest kupa złomu i sterta zgniłych jarzyn, ale bez tego nie byłoby Łokcia, Awatara i tej kolejnej książki, nad którą teraz siedzę, a właściwie stoję, bo ja piszę wyłącznie na stojąco. To znaczy piszę, chodząc (śmiech). Jak siedzę, to moja mózgownica dostaje szaleju i nie potrafiłabym wówczas odpowiedzieć nawet na najprostsze pytanie.

A co do przejechania się po kimś. Hmm. Sama nie wiem. Żadne nazwisko nie przychodzi mi teraz do głowy. A może o żadnym nie chcę powiedzieć.

 

JB: No to zacznijmy od początku. Sama pani na to zeszła. Ile lat ma Żaneta Gorzka? Kim jest? A kim na pewno nie jest? Pytam, bo już byłem o to pytany, a należę do tego rzadkiego gatunku, że jak się do czegoś zobowiążę, to tak będzie i koniec. Zatem to pani teraz musi… jakoś wybrnąć. Jestem bardzo ciekaw odpowiedzi.

ŻG: Ależ panie Jacku, kobiety się nie… (śmiech). Ja się czuję na dwadzieścia jeden i tyle mam. A kim jestem? Wieczną studentką w pewnej znanej i cenionej przez wiele i wielu szkole. A na pewno nie jestem… Rafałem Gawinem (śmiech), Grzegorzem Wróblewskim (tożsama reakcja), Joanną Lech (jw.) czy panem Darkiem [eF]. Czy tak może być? Ja rozumiem, że dzisiaj wszyscy o wszystkich wszystko by chcieli [wiedzieć]. No, może nie wszyscy, ale wiele i wielu. Jednak moim czytelniczkom i czytelnikom muszą wystarczyć moje wiersze i to, co wyziera do nich spomiędzy wierszy wierszy.

 

JB: Podoba mi się ta odpowiedź prawie tak bardzo jak dzieła Sally Mary. To przejdźmy do tego, co wyziera. Może najpierw z Łokcia jelenia. Trochę bezczelna książka na debiut. Dynamiczna i pełna luzu. Żaden wiersz nie jest puszczony. Wszystko gra. Aż chciałoby się posłuchać autorskiego czytania na żywo. To książka za i przeciw, ale czy się nie mylę, czując, że jednak bardziej za?

ŻG: (śmiech) Proszę mnie nie podpuszczać. Nie dam się! A pana Raymonda lubimy oboje. Zanim odpowiem, przesmaruję sobie tylko usta pomadką Nivea, żeby mi nie popękały od tych truizmów, co tu padną za chwilę. Już posmarowałam, możemy dalej. Przy okazji: polecam czytelniczkom i czytelnikom pomadki Nivea o smaku granatu. A więc przede wszystkim debiut powinien być jakiś (wow). Obojętnie jaki, byle jakiś. Łokieć jest książką, zdaniem autorki, zaczepną. Atakującą czytającą/czytającego na kilku froncikach jednocześnie. Długo szukałam dla niej języka, co wynika z podstawowego mojego braku, o którym mówiłam kilkadziesiąt wersów powyżej. A jak się nie ma języka, to trzeba kombinować. To, że ta książka tak, a nie inaczej wygląda, czyli że jest (wciąż zdaniem autorki) spójna, mocna i tak dalej, jest sumą iluś tam miesięcy chodzenia, kombinowania i pracy z materiałem, który się pojawiał. Bo to wyglądało tak, to pisanie Łokcia, że ja czekałam (nie, nie na wenę) na „wrzutki”, które podsuwały mi wyobraźnia i (pod)świadomość, i następnie zabierałam się za obróbkę tychże. Nie zaczynałam więc pracy nad debiutem z myślą, że to winna być książka o tym albo tamtym, tylko wiedziałam, że muszę poczekać na materiał, bo to, że on się pojawi, było dla mnie jasne, a potem to, co dostanę, muszę zebrać do kupy i nadać temu formę. Ci mężczyźni (każda, każdy sobie dopowie jacy), ta fauna i flora, te miłości, te tropiki i aluzyjki literackie i cała reszta, z których składa się Łokieć, i fakt, że to się złożyło w jedną całość i jest w dodatku dobre, pozostaje wciąż dla mnie na tych samych prawach oczywistością i zagadką. Może w tym tkwi ta bezczelność, która wyziera. I dla mnie to jest książka z delikatną przewagą sprzeciwu nad zgodą.

A czytania wierszy przez autorki i autorów nie znoszę jeszcze bardziej niż kryminałów! (śmiech) Ja lubię [prawie] wszystko sama. Sama. A nie, że ktoś mi swój głos będzie wkładał w czerep i czytał mi nim moje, kupione lub wypożyczone, wiersze.

 

JB: No to wróćmy do tego, na co się pani tym Łokciem zamachnęła. To dobre miejsce na ten ruch.

ŻG: Czyli, że mam się odkryć… No dobrze. Ja się debiutancką książką zamachnęłam przede wszystkim na siebie, jako czytelniczkę, bo napisałam coś, co sama chciałabym przeczytać. To brzmi strasznie narcystycznie, ale takie nie jest, uwierzcie. Ja wiem, że są o niebo lepsze i lepsi ode mnie, którym mogłabym co najwyżej… (żadna zgrabna przenośnia nie przychodzi mi do głowy). A po drugie zamachnęłam się na Panią Mamę, czyli naszą ukochaną rodzicielkę i żywicielkę Literaturę. [Uwaga: wykopy (kolejnych truizmów)]: bo jak już w ogóle pisać, to tylko buntując się, albo przynajmniej próbując, przeciw „starej”. Czyż nie?

 

JB: Niezła odpowiedź, ale nieprawdziwa. Taki Łokieć pewnie wiele osób chciałoby sobie napisać, żeby to sobie potem przeczytać. I jakoś rzadko się udaje. Ale idźmy dalej. Bo skoro się udało, to po co było pisać Awatara?

ŻG: Żeby się sprawdzić. Żeby udowodnić sobie, że umiem sprawnie jeździć nie tylko na koniu, ale i na waranie z Komodo.

 

JB: Czym się te jazdy różnią?

ŻG: Zwierzęciem (śmiech) i podejściem do niego. Ujeżdżanie konia [tu patrz: praca nad Łokciem jelenia] było, dla mnie samej, przewidywalne w swojej powtarzalności, co z kolei dawało mi komfort psychiczny, że z tym ogierem sobie poradzę, że dosiadając go, zdołam go ujarzmić i nie poniesie mnie on na jakieś fantasmagoryczne pola i łączki słodkiej radosnej grafomanii. Niemal jednolita struktura wierszy „łokciowych”, język zamknięty w lapidarnej frazie, czasem szalony tytuł (symbolika rozwianej końskiej grzywy), mocne motywy (jak mocne nogi końskie), wreszcie całkiem pokaźny hipodrom (tu patrz: liczba utworów) pozwalający nie tylko na stęp czy kłus przez tę książkę, ale również na galop, a może nawet i na cwał, te wszystkie elementy – to jest właśnie ten koń, to bezpieczne zwierzę dobre na debiut.

A Awatar jest… Proszę mi pokazać osóbkę, która jeździła na tej największej współcześnie żyjącej jaszczurce. Przy pracy nad nim pozwoliłam sobie na szaleństwo braku. Brakowało mi tematów, języka, formy… Wskoczyłam więc radośnie na grzbiet tego olbrzymiego smoczyska z urokliwej wyspy Komodo i dałam mu się ponieść. Co nie oznacza, że po pewnym czasie nie zaczęłam tych nieokiełznanych wygibasów gadziny kontrolować. Bo zaczęłam. I tak powstała ta druga książka, mniej więcej (śmiech).

 

JB: A ta druga rozchodzi się właściwie na dwie. Czyli najpierw ujeżdżanie, potem już kontrolowana jazda? Bo autorka nagle wie, jak sformułować to, co wiedziała wcześniej, na przykład za co nie lubi mężczyzn?

ŻG: To nie jest tak, że nie lubię. Rzeczywiście zdecydowanie bardziej wolę kobiety. Ale mężczyzn toleruję (śmiech). Czasem się przydają. Wydaje mi się, że w Łokciu wszystko jest czytelne. Również to, że mężczyźni nie są tam głównym obiektem ataku. Przynajmniej tak to widzę jako autorka. Bo, przyznam się, że ja chciałam, i dalej w to wierzę, że napisałam książkę przyjazną czytelniczkom/czytelnikom. Przy Awatarze nie zależało mi na tym. Tak więc ja mam radykalne poglądy nie tyle w stosunku do mężczyzn, ile do całego rodzaju ludzkiego. Parafrazując Edwarda I Długonogiego z pewnego starego filmu, powiem: Problemem Ziemi jest to, że są na niej… Ziemianie (śmiech).

 

JB: No tak. W dodatku część tych Ziemian hoduje sobie w łazience lub jej okolicach własnego awatara. Zwariować można. Trochę pani krzyczy na ludzi tą książką, troszkę się pani z nimi z nas samych śmieje, troszkę pozwala pani nam samym śmiać się z siebie i z pani. Jest sprawiedliwie. Kobietom zresztą też się dostaje (po kiego im choćby puder w wodzie?). Nawet robot trącający bohaterkę francuzem (w książce francuz występuje w cudzysłowie) nie jest tak do końca zły, a nawet wydaje się intrygujący. Zastanawia mnie perspektywa, z której to jest pisane. Nakreśli ją pani?

ŻG: Robot mi się przyśnił. Uznałam, że warto go uwiecznić. A perspektywa była przewygodna – hamak pod palemką, a wokół bezkres wód oceanicznych. Jak by rzekł stary dobry Gombro: „Ja” mogło się tam rozlać bez przeszkód dla ekosystemu, a nawet z pożytkiem dla tegoż. W tym pytaniu właściwie kryje się sporo odpowiedzi. Nie wiem, czy dodawać coś jeszcze. Nie lubię jako czytelniczka jak mi autor czy autorka próbują nakreślić cały plan sytuacyjny. Po takim nakreśleniu wieje tam tylko nudą. Może dodam tylko, że przy Łokciu to była inna bajka. Ja tam czegoś bardzo chciałam i bardzo się starałam to coś osiągnąć, nawet kiedy próbowałem przed samą sobą udawać diamentową twardzielkę. Wiadomo, to był debiut, więc najlepiej, gdyby ta książka nie wyglądała jak debiut, zaskakiwała, miała kilka pomysłów na siebie i kilka pomysłów na zagrywki dla krytyki, miała oryginalną (sic!) i rozpoznawalną (akurat) dykcję, ukrywała pod warstwą literalną (ściółeczka) jakieś sympatyczne pokłady polemiczne i tak dalej, i temu podobne. W jakiej mierze się to udało – mnie oceniać. A więc dla mnie – bombka!

A przy Awatarze… A przy Awatarze poszłam w zupełnie inne rejony. To była perspektywa osoby, która niczego nie musi, ale która czegoś chce, i która chce, paradoksalnie, powiedzieć trochę więcej o sobie i o tym, co ją uwiera, nęci, kręci czy wkurwia w otaczającym ją matriksie. Naturalnie, czasami, mimo chęci, nie mogłam (nie to, że nie chciałam) powiedzieć czegoś więcej (patrz: wiersz ze strony 10). Ogólnie druga książka to jak drugie dziecko. Freestyle z domieszką chilli, kurkumy i kminu rzymskiego. Czyli nasza druga pociecha leci nam z drabinki, by rozbić sobie swą prześlicznościową łepetynkę o podłoże, ale my nie rzucamy się ku niej z przerażaniem w ślipiach, tylko cedzimy wolno przez ząbki w stronę pierworodnej/pierworodnego: kochanie, pomóż bratu/siostrze, po co ma spaść z drabinki. Jeszcze sobie coś zrobi. I to działa, i drugi brzdąc nie spada. Zauważcie łaskawie, że to wszystko trwało zaledwie sekundę. W tym czasie matka była jeszcze w stanie spylić na OLX-ie kilka niepotrzebnych już ubranek, dopić kolkę i wyrzucić butelkę po niej do zielonego pojemnika (tak, tam to szkło) i zapewnić starszą panią obok, że nie jest wyrodną matką i autentycznie lubuje się w swoich dzieciątkach i opiece nad nimi.

 

JB: Wiersz ze strony 10 trochę mnie przeraża przerażeniem osoby mówiącej w tym wierszu. To nie będę o to pytał. Spytam na koniec o coś bezpiecznego. O interpunkcję. W zasadzie jest, choć bardzo szczątkowa (ale konsekwentnie właśnie taka, jaka jest), ale w pewnym momencie pojawia się w książce chęć użycia pełnej. I miałem ochotę, jako redaktor, zasugerować, żeby od tego miejsca była już jak należy, jednak tego nie zaproponowałem, bo jak uznałem (na czuja), coś by książka przez to straciła. Takich zabiegów (nie sądzę, żeby można to było nazywać eksperymentami) jest w tomie LEKKO ZDENERWOWANY AWATAR WYBIEGA Z ŁAZIENKI OKOŁO PÓŁNOCY więcej. Na czym polegały? I czy się udały?

ŻG: Zabieg (nazwijmy go zamysłem) był jeden: napisać rzecz odległą od Łokcia. Udowodnić sobie samej, że umiem i prózkę poetycką trzepnąć, i kawałek sztuki poetyckiej wyprodukować, i umiem na poważnie, jak trzeba, i dam sobie radę z dłuższą formą poetycką (patrz: poemat). A z pełniejszej interpunkcji zrezygnowałam za radą pewnej życzliwej mi osoby. No i osobne podziękowania za wielką odwagę należą się redaktorowi mojego tomu. Pan wie, o kogo mi tu chodzi, prawda? (śmiech). A wielka odwaga pana polegała na tym, że mi pan zaufał. Tyle chyba. Bo już jestem zmęczona i dziecko ślini mnie po łydkach.

 

JB: To ja sobie jeszcze raz poczytam. Dziękuję za rozmowę.

ŻG: Ja również dziękuję.

 

Książkę można kupić tu (osobno lub w zestawie):

Żaneta Gorzka Lekko zdenerwowany awatar wybiega z łazienki około północy

 

 

Żaneta Gorzka

 

Żaneta Gorzka: Wciąż ta miła pani.

 

Jacek Bierut. Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

 

Jacek Bierut: redaktor.

PODZIEL SIĘ

Do góry