Tutejszy chleb jest niesmaczny. Monolit nagromadzonych cząsteczek. Trochę jakby wariacko same z siebie pęczniały. Rosnąca potęga. Fizycznie jest dziwnie lekki, łatwo go unieść leniwą ręką. Bardzo duszny bochen. I to wszystko relatywnie przez przypadek. Ona go spożywa, zwinnie wykrawa tościki. Szczerze mówiąc : i tak nie da się jeść niczego innego.
Mieszkamy w miasteczku z pieczywa. Kojarzycie te piernikowe domki z ikei? Jest tak samo tylko gorzej. Miód nie jest spoiwem, łączymy krawędzie śliną. Rozmokła chlebowa papka. Chlebowi policjanci uganiają za chlebowymi ludkami, chlebowe ekipy składają się na chleb, pada chlebowy deszcz, układa się w chlebowe krople, chlebowe chmury nad całym chlebowym miastem, chlebowi handlarze handlują chlebem, gdziekolwiek nie spojrzeć. I jeszcze to wszędobylskie pierdolenie :
ciesz się, że masz co włożyć do ust
Czy naprawdę myślicie, że kiedykolwiek udałoby się zjeść to miejsce? Sięgnąć po serwetkę, otrzeć usta z okruchów, na zasadzie „dziękuję” dosunąć krzesło, tak, by stało równo i odnieść talerz?
No właśnie.
Możemy tylko chodzić ze śmiercią w oczach i marzyć, że kiedyś wpierdolimy tą lokalizację.
Zastanawiacie się pewnie co tu robię. Docieranie tutaj pamiętam na zasadzie wgapiania się w etykietę. Długotrwałego, rozciągniętego patrzenia, tyle że nie do końca. Obejmowałam wzrokiem określoną liczbę punktów, które się w siebie wzajemnie wcierały, nic, ale objęte ramką. No i światła. Zamiast cieni za każdym kształtem mam coś świetlistego, co zostaje i nakłada się na kolejne widoki. A cienie są piękne, układają twarze w uśmiechy.
Tam, skąd wyszłam (niedawno) zostawiłam osoby, za którymi tęsknię
Ale wrócę, wiecie? Szykuje się piżama party.
Tutaj, gdzie jestem, jest zupełnie ciekawie. Ludzie palą raczej drogi tytoń, przystanki autobusowe śmierdzą szczyną, dziś całe miasto śmierdziało. Do tego stopnia, że poczułam dyskomfort. A szczelnie się chronię przed uczuciem obcości.
Mieszkam w niewielkim mieszkaniu, którego gabaryt generalnie wystarcza. Moja pamięć przestrzeni nie jest doskonała, kilka razy się zgubiłam. Ostatnio wczoraj, jak bolała mnie głowa i nie pomyślałam, że może być tak ślisko. Długo leżałam, zapomniałam że to mieszkanie może być płynne. Płynnawe? Przelewa się z jednej strony dłoni na drugą. Czasami piszczy jak myszka. W każdym razie, gdy w końcu już postanowiłam postawić stopę na podłodze okazała się mieć fakturę starej maty łazienkowej, gąbczaste pałeczki połączone gumkową siatką. Stajesz, trochę się zapadasz w coś ewidentnie mokrego, patrzysz : zielona w żółte kwiatki, przekaz (chyba) : „udaje że oddycham”, trochę jęczy. W takiej sytuacji musiałam wyjść na spacer.
Mało rozmawiam z nieznajomymi. Trochę podsłuchuję dzieci, jak się bawią, są najdostępniejsze. Wszystko obraca się tak samo. Szczególnie ta dziewczyna, siedząca na środku ronda, on ją wprawia w ruch obrotowy przy użyciu własnej szczęki, już wyjaśniam : gryzie ją w nadgarstek i biega wokół. Wyglądają jak cyrkiel, dwie naprężone sylwetki.
W tym wszystkim, najbardziej chodzi mi o próbę, odcinek po odcinku, zgięcia kartki w harmonijkę. Pasek pasek. Zygzak. Melodia. Muzyka rozbrzmiewa. Tanecznym krokiem na nic nie czekanie. Um pa pa um pa pa. Po każdym zgięciu możesz dopisać kolejne zdanie, na końcu to rozprostujemy, przeczytamy na głos historię.
Zofia Skrzypulec, 20 lat, Kraków.