kłębek człowieka
jest ciepło i sucho. Możesz zostać tak długo jak tylko chcesz, mówią. Szczelnie zwinięta w kłębek człowieka. Koty chcą się bawić. Pozwól bawić się kotom, mówią.
Pazurki są ostre, trochę boli. Toczy się toczy kłębek człowieka. Pod kanapę kocia łapka nie sięga.
Okno filtruje światło. Rozpuszcza się słońce w niezgrabne rozbłyski. Uderza przejrzystym kryształem wszystko w środku. Szyby stare, cienkie. Pod palcami lodowate, strach dotknąć językiem. Dotknij szyby językiem, mówią. Suną ciemne języczki spod kanapy, ślizgają się po podłodze szybkie, nerwowe. Światło boli, rani ostrą krawędzią kryształową. Szyba zimniejsza niż się wydawało. Dobrze, że tak blisko firanka. Kłębek człowieka w kłębku kuchennej firanki. Koty patrzą z dołu zdziwione. Pozwól patrzeć kotom z dołu zdziwionym, mówią.
Oczka ciemnieją ze złości, nie można sięgnąć łapką tak wysoko. Światło staje się takie blade, trudno głębiej zajrzeć w te oczka. Wyglądają jak paciorki, jak węgielki. Małe czarne dziury. Czarne dziurki tam na dole. Możesz skoczyć, jeśli chcesz, mówią, możesz już puścić firankę. – Pieścić mogę firankę? Pieścić chcę firankę. – Głaskanie rozpaczliwe białych kwiatków na czerwonej łące. To krew? To firanka, materiał. W takim razie smutny straszliwie, bezlitośnie. Aż źle tak głaskać. Czy są czarne dziury na dole? Są jeszcze. Pocą się ręce. Jest ciepło i wilgotno. Kuchnia ciemnieje. Też ciemnieje ze złości jak kocie oczka? Trzeba się szybko decydować. Szczelnie zawinięta w kłębek nieszczęść. Możesz już puścić firankę, mówią. Nie pieścić, puścić. Nie pieścić już dłużej rozpaczliwie firanki.
Leci się prawie bezboleśnie, bolą tylko krawędzie kryształowe światła. Można sobie wyobrazić, że się wpada w powidła babci, też takie ciemne, już prawie pachnie śliwkami. A to nie powidła. To nie powidła, mówią. Spada spada kłębek człowieka. Koty patrzą zdziwione na lot szaleńczy z firanki. Łapcie kłębek, odbijcie. Nie proś, mówią. Unoszą się u góry białe kwiatki na czerwonej łące, piękną falą zakrywają widok.
Płeć miasta
Idę szybko, bo zimno. Śnieg wygląda jak styropian. Ludzie idący z naprzeciwka mają smutne oczy daktylowe, pociemniałe i rozciągnięte, zastanawiam się, czy moje też tak wyglądają. Zamykam powieki i dotykam ich palcami. Otwieram oczy, mrugają do mnie kolorowe neonowe napisy w stylu kebab, piwo, papierosy, tutaj tanio, tam drogo, promocja, kup mnie, sprzedaj siebie itede. Mijam te straszne maski weneckie anysmogowe, tramwaje, korki, roboty drogowe, opakowania po fast fudach i fast drinkach, dymorfizm płciowy osiedlowy, spółki z nieograniczoną nieodpowiedzialnością, facetów z ograniczoną trzeźwością, parapety ze śladami po zgaszonych papierosach, ciemność ze śladami po zgaszonych światłach. Idę szybko, bo zimno, śnieg jak styropian. Obok mnie slalomistym ruchem posuwistym pędzą kaptury na głowach, szyje na ramionach, na ramionach tatuaże, na tatuażach gęsia skórka. Przeczytałam kiedyś, że jesteśmy tym co jemy, więc idę i się boję, że jesteśmy może też tym co widzimy, więc nie chcę patrzeć na to wszystko, próbuję spojrzeć w górę na niebo, ale odbijam się od czarnego sufitu, który mógłby być niebem, gdyby nad tym miastem były jakieś gwiazdy. Oczy moje smutne daktylowe spadają mi znowu na neony, mruga do mnie tysiąc światełek, albo to ja mrugam do nich tysiącem oczu moich smutnych daktylowych. Czuję, że ogarnia mnie jakaś wspaniała arcypanika, więc jej się poddaję, już nie trzeba dalej iść, bo wszystko idzie do mnie samo, łapię w otwarte szeroko usta oczy uszy, łapię między nogi te gęste nitki tkanki miejskiej, wilgotne łuski asfaltu. Znowu nadmierna światłoczułość i brak jakiejkolwiek innej czułości, brak jakiegokolwiek innego światła. Na przystanku napisane, że dzisiaj jakość powietrza niekorzystna, więc nie skorzystam, dziękuję pięknie, może innym razem.
Lena Dominiczak: