Staś Kowalik lubił chodzić ulicami Nowej Rudy, która, mimo że już mieszkał tutaj trochę, wciąż wydawała mu się obca. Spacery. To był jego sposób na oswojenie się z tym miastem. Z kilkoma ulicami na krzyż, z mostkami niedbale przerzuconymi na drugą stronę Włodzicy. Na wiosce lubił chodzić nad swoją Wartę, opodal młyna, gdzie zawsze znajdował pełno ślimaków w muszlach na kamienistym brzegu. I fajnie było puszczać wtedy kaczki po tafli wody, jeden plusk, drugi, trzeci i siup – kamień w wodę, znikał na zawsze, jak Staś zniknął z tamtego miejsca, przyjeżdżając do Nowej Rudy.
Kilka lat przed przyjazdem, z chłopakami z pozostałych gospodarstw na wiosce, często brał udział w zawodach w puszczaniu kaczek, które organizowano najczęściej latem, jak z miasta przyjeżdżało na wakacje kilku takich, co to tylko zadzierali nosy i uganiali się za ich dziewuchami, próbując stukać laseczkami po okolicznym błotku. Ale wieź takiemu paniczowi skop tyłek. To już się zrobi problem od chałupy Wolasa do chałupy Kulasa, do której listonosz, jak zachodził, to zawsze klął, bo już bardziej na uboczu się nie dało gospodarować. A na wiosce nic. Tylko gadały baby i pokazywały palcem, a Staś chciał mieć święty spokój jak Maryja Panna, kiedy szedł nad rzekę i spoglądał na młyn z naprzeciwka, mijając po drodze nietkniętą kapliczkę na rozpołowionym pniu drzewa, w które uderzył piorun, ale kapliczki nie ruszył. Cud, boski znak, dlatego Staś zawsze pilnował się, żeby się przeżegnać, kiedy ją mijał, jak minął teraz pomnik świętego Jana Nepomucena stojący przy zbiegu ulic Spacerowej i Fredry. Ale się nie przeżegnał. Bo to był niemiecki pomnik, jakiś obcy święty, a Staś się kłaniał tylko tym świętym, których znał. Dlatego nie poczuł wyrzutów sumienia. Jak wtedy, kiedy ostatni raz przyszedł nad rzekę i dopiero na miejscu uświadomił sobie, że zapomniał się przeżegnać podczas mijania kapliczki. A że już rozłożył się na brzegu, to nie chciało mu się wracać tam, żeby przyjść tutaj z powrotem z poczuciem spełnionego obowiązku wobec Najświętszej Panienki. Chyba nie obrazi się na niego za ten jeden jedyny raz? Myślał wtedy Staś i myślał jeszcze tak, spoglądając na drugi brzeg Warty, że dobrze byłoby w przyszłości zaczepić się u młynarza, jak jeszcze bardziej poduczy się jak zakasać rękawy. Ale już następnego ranka przyszła wojna, a on miał czternaście lat i przyszło chować się w polu ziemniaków, kiedy nadleciały samoloty, którym towarzyszyło to straszne wycie, jakby coś się pomieszało na bożym świecie i zamiast Chrystusa sam diabeł zstąpił z nieba na ziemię. I wtedy, w tych ziemniakach, przyszło mu ponadto na myśl, że ten cały ambaras, ta wojna, to przez niego, bo zapomniał się wczoraj przeżegnać ten jeden jedyny raz.
Dobrze Staś pamiętał samoloty. Nadlatywały każdego dnia i coraz więcej zadawały strat. Nawet w dom Kulasa uderzyła zbłąkana bomba, i co poniektórzy z Kulasami mający na pieńku z dziada pradziada szeptali, że to kara Boża za to jego wycofanie, gospodarzenie na uboczu i zapewne gromadzenie majątku również na uboczu. I jeszcze gadali, oglądając spalony dom, stodołę i oszalałego Kulasa, który biegał, depcząc spalone ciała świń, że to sam Bóg zesłał na niego piorun, żeby pokazać ludziom, że dom Kulasa to nie kapliczka i wobec ognia wprost z nieba wszyscy są równi. I że Kulas dopuścił się bluźnierstwa chwaląc się kiedyś, że jego chałupa jest jak ta kapliczka – przetrzyma wszystko. I jeszcze, że nie można wystawiać Stwórcy na próbę, nawet jeśli wchodzi w skórę samego diabła-Niemca. Dlatego co bardziej gorliwi zaczęli zachodzić do księdza i prosić o radę. Co muszą zrobić, aby zdjąć klątwę Kulasa z ich wioski? Ksiądz po chwili namysłu nakazał im wracać do domów i odpokutować grzechy całego życia oraz poprosić Boga o przebaczenie. I może wtedy dobry Bóg zlituje się nad grzesznikami i i przepędzi niemieckie samoloty na cztery wiatry.
I rzeczywiście, trzeciego dnia września niebo jakby zrobiło się spokojniejsze. Mieszkańcy niepewnie wyszli z chałup i Staś, które też wyszedł wciąż targany wyrzutami sumienia, ujrzał na niebie jedynie klucz ptaków. Pomyślano, że Bóg wysłuchał ich gorących próśb i mieszkańcy poczuli nawet dumę z tego, że są dla Stwórcy tacy ważni. I kiedy już mieli wrócić do naprawiania szkód i zwykłego, wiejskiego życia, jakie znali dotychczas, na drodze pojawił się listonosz, przynosząc wieści, że Anglia i Francja wypowiedziały Niemcom wojnę i od teraz wszystko zmierza ku lepszemu. Omal go nie opluto, ku jego wielkiemu zdumnieniu, aż biedny musiał zasłonić twarz czapką. Nie będzie im tu przecież umniejszał roli w zmianie dziejów, niech Anglia i Francja nie mieszają się w ich sprawy, bo oni mają swoje porachunki i jak wymodlili koniec wojny, tak wymodlili, niech tamci nie mącą spokoju, który oni dopiero co przywrócili na niebie i ziemi. Listonosz tylko popukał się w czoło i już miał czym prędzej czmychnąć przed narastającym gniewem ludu, ale wtedy właśnie na niebie pojawił się pojedynczy samolot. Ktoś z tłumu, chyba Pałuk, jak sobie próbował przypomnieć Staś, mijając poniemieckie sklepy z dopiero co powieszonymi polskimi szyldami, wskazał palcem na samolot i krzyknął: „Anglik, Anglik!”. Ale „Anglik” raptem obniżył pułap i zaczął w nich pruć serią, tak że znów Staś rzucił się na ziemię, myśląc, jak tu się skryć. Miał już dość, nie spodziewał się, że Maryja Panna może być aż tak mściwa. I ten „Anglik”, który bardziej przypominał Niemca – jak zaczęli myśleć wszyscy wokół z tyłkami wypiętymi w kierunku nieba, też był jakiś mściwy, zawzięty. Krążył nad nimi jak wygłodniały ptak, co to regularnie wyjadał im czereśnie z drzew. Niemożliwe jednak, żeby tam w tej Anglii tak szybko dowiedzieli się o ich tutejszych wyzwiskach i groźbach. Nagle wszyscy w duchu przerazili się cywilizacji, techniki, która coraz częściej wprowadzała zamęt w okolicy, a teraz przynosiła im jeszcze kolejną wojnę. „Co myśmy takiego zrobili”, zaczęła łkać Pałukowa i już chciała wstać, w jakimś ofiarnym geście, żeby wystawić gołą pierś na kolejną serię, złożyć ostateczną ofiarę z własnego ciała. Ale Pałuk syknął: „Leż stara!” i przytrzymał ją za kostki, tak że Pałukowa nie zdążyła rozedrzeć szat, ani nawet dobrze wstać. Znów leżała plackiem na ziemi.
A Niemiec krążył. W pewnej chwili Lusia, jak ją Staś pieszczotliwie nazywał i uczył puszczać kaczki, kiedy siadali czasem nad brzegiem Warty, nie wytrzymała, wstała i zaczęła krzyczeć w stronę samolotu z krzyżami na skrzydłach. Zaciskała chude piąstki i tupała bosą stopą, jakby wygrażała Bogu. Zanim jednak ktokolwiek sprowadził ją z powrotem na ziemię, Lusia zaczęła biegać wokoło, jak oszalały Kulas, gdy zorientował się, że stracił wszystko i co z tego, że przeżył, skoro nie miał już po co żyć. Staś zrozumiał, że jeszcze chwila i może stracić Lusię, i nauka puszczania kaczek też pójdzie w las, jak tak dalej pójdzie. Dlatego wstał i zaczął gonić Lusię pośród krzyków i nawoływań przerażonych mieszkańców wioski. Dla niemieckiego pilota musiało wyglądać to zabawnie, gdy ponownie zaczął się zniżać i pruć serią. I choć ganianie się tej dwójki w dole przypominało ganianie się kurczaków, to wcale niełatwo było upiec dwie pieczenie na jednym ogniu.
Zmobilizował się i ostatecznie wziął na cel Lusię.
Kiedy Staś zaszedł na podwórko przy ulicy Piastów i ujrzał stary kamienny wychodek, wówczas wszystko sobie przypomniał. Samolot niemiecki zaczął znów strzelać, ale Staś zauważył, że przestał być celem. Spojrzał na Lusię, która znalazła się na linii strzału. Przez myśl mu przemknęło puszczanie serii kaczek po wodzie. Nigdy nie trwała ona w nieskończoność, kamień w końcu wpadał do wody. Po drugiej stronie podwórza był wychodek, Staś długo się nie namyślając, krzyknął do Lusi: „Biegnij!”, a Lusia, jakby nagle wyrwana z obłędu, oprzytomniała i pędem rzuciła się do ucieczki w stronę wychodka. Niemiec strzelał, naboje rozpoczęły gonitwę, rozpryskując się po ziemi, jak te kaczki na wodzie. „Biegnij!”, krzyknął Staś raz jeszcze i nagle zobaczył, jak Lusia potyka się, upada przed wychodkiem, zaś seria puszczona z samolotu trafia ją w plecy, które poruszyły się dziwnie, w górę i w dół.
Samolot odleciał. Wszyscy pobiegli do Lusi, która leżała martwa na ziemi, w coraz to większej kałuży krwi. Tylko Staś stał nieruchomo w miejscu, jakby trafił go piorun, pośród zawodzeń i lamentu bab.
To było wtedy. Teraz był już jednak zupełnie gdzie indziej, był inny czas, Staś stał przed innym wychodkiem, murowanym, lepszym. Ale nie czuł dzikiej potrzeby życia, jak wówczas Lusia, na moment przed śmiercią. Snuł się ulicami Nowej Rudy, żeby wreszcie odnaleźć sens. Codziennie udawał się na spacer, który wcale nierzadko kończył się w „Słoneczku”, gdzie Maniek, Franek i Czarny Olo już brali go w obroty, przez co później wychodząc, zataczał się.
Teraz jednak szedł prosto ulicą Nowotki, z rękami w kieszeniach, ze wzrokiem wbitym w ziemię. Kiedy uniósł głowę, zobaczył przed sobą młodą kobietę. Miała na rękawie białą opaskę, ciągnęła za sobą mały wózek. Stanęli naprzeciw siebie, zakłopotani. Niemka patrzyła to w prawo, to w lewo, jakby zastanawiając się, w którą stronę najlepiej uciec przed jego spojrzeniem. Staś zrobił ruch ciałem w lewą stronę, ale Niemka uczyniła podobnie. Staś wybrał więc swoją prawą stronę na jej ominięcie, ale młoda Niemka znów zgrała się z jego ciałem. Oboje poczuli irytację, lecz nikt z nich nie wypowiedział ani słowa, tylko krzywe kółka od wózka zaskrzypiały na nierównej kostce. Niemka szarpnęła wózkiem i przeszła szybko na drugą stronę ulicy, właściwie przenosząc wózek na drugą stronę, bo kółka przestały skrzypieć, a zaczęły unosić się w powietrzu. Widać było w tym pośpiech, nerwowość i chęć uniknięcia bliższego kontaktu. Staś, kiedy znów ruszył przed siebie, odwracając głowę w stronę oddalającej się prędko Niemki z kółkami wózka ponownie skrzypiącymi na kostce, pomyślał o Lusi, że jej – w przeciwieństwie do mijanej Niemki – nie udało się umknąć.
Przyspieszył kroku.
W kieszeniach mocniej zacisnął pięści.
Dlaczego właściwie pomógł tym dzieciakom?
Rafał Różewicz – ur. w 1990 roku w Nowej Rudzie. Ostatnio opublikował trzeci tom poezji Po mrok (wydawnictwo j, Wrocław 2019). Obecnie przygotowuje wznowienie dwóch pierwszych książek poetyckich oraz pracuje nad debiutancką powieścią pod roboczym tytułem Land. Mieszka we Wrocławiu.