Tego dnia, bardziej niż zwykle, ciążyło mi brudne ubranie. Czułem, jak stęchlizna wydobywająca się z bordowej koszuli, wyżynała na moim ciele znamiona, jak spodnie w kratkę, swoim wyziewem, odrywały kawałki skóry, a buty uwierały swoim fetorem, zniekształcając mnie do reszty. Odczuwany smród wydawał się bardziej realny niż ja. Siła, z jaką zionąłem odorem, zdradzała, kim jestem. To wonne piętno kaleczyło moje ciało. Koniecznie musiałem zrobić coś z tym słono-siarczanym zapachem. Zapragnąłem znaleźć się w pralni, gdzie pozbyłbym się z ubrań śladów zgnilizny, zaś obecny tam przyjemny, syntetycznie zharmonizowany zapach ukoiłby moje nerwy. Nie trwało długo, jak wyszedłem ze śmierdzącej toni domu w mgławicę ludzkiego zaduchu. Na dworze chwilami łapałem cenne jak złoto świeże powietrze, częściej jednak do moich nozdrzy trafiał przykry zapach. Zetknąłem się z nim już, gdy tylko wyszedłem z mieszkania. W pobliskim śmietniku wyczułem zepsutą rybę, z ulicy obok zalewał mnie swąd przypalanego mięsa, zaś zewsząd uderzał mdlący zapach ludzkich perfum. I w tym wszystkim byłem jeszcze ja roznoszący śmierdzące jestestwo, niczym żuk gnojarz turlający kulkę gówna. Nie pomogło mi, że znalazłem się wśród innych. Na chodniku było pełno ludzi, nie spoglądali na mnie, ale widziałem, jak pociągali za mną nosem. Oni mnie czuli, oni już wiedzieli.
W pralni na straży kasy biletowej spotkałem odurzającą kobietę. Miała długie, kręcone, czarne włosy oraz okazały, brązowy pieprzyk na policzku. Była niewysoka, taka w sam raz. A co najważniejsze była czysta, jakby dopiero założyła świeże ubranie. Nie musiałem zbliżać się do niej, aby wyczuć świeżość proszku i aby dojrzeć biel jej mankietów. Przeciągle się jej przyglądałem, była jak mara, a mimo to chciałam jej tak mocno… Ahh! Ale co z tego, poznałaby się na mnie, po zapachu, wiedziałaby, co ze mnie za typ. Paskudny troglodyta przesycony erotyzmem. Musiałem udawać. Podszedłem do niej i powiedziałem o mojej potrzebie zdezynfekowania ubrań. Ona z elegancją wykładowczyni uniwersytetu odpowiedziała, że średnia paczka ubrań równa się jeden bilet. Wyczerpałem darmowy limit prań, tym razem musiałem zapłacić. Płacić, Boże! Za chodzenie w czystych ubraniach chcieli pieniędzy, uznałem to za podłość – i tak robiłem to dla innych, aby mogli znieść moją obecność. Zapłaciłem za ten bilet z niechęcią. Następnie kobieta poprosiła mnie o zapakowanie skażonych ubrań – ona je tak określiła – w niebieski worek i wrzucenie go do zsypu. Po wskazówkach madame caissier, wykonanych przeze mnie z gracją podstarzałego akrobaty, poczułem ulgę. Myśl o założeniu czystych ubrań napawała mnie lekkością. Ale coś było nie tak. Dotarło do mnie, że nie miałem innych ubrań. Wróciłem do bileterki. Nieskazitelnie czysta kasjerka taktownie starała się ukryć zdziwienie moją nagością, nic nie mówiła, choć oczy latały jej jak karuzela. Zadzwoniła po kierownika. Po pięciu minutach poczułem różane olejki, zapach władzy. Mężczyzna pojawił się nagle jak zapach rozpylony z atomizera. Był taki nietypowy, nie flejtuch, nie czyścioch, taki ser pleśniowy. Widziałem, jak pod drogą, uszytą na miarę, dokładnie wyprasowaną i świeżą marynarką skrywał brudną od potu, kawy i papierosów koszulę. Hipokryta. Rozpocząłem rozmowę. Starałem się mu usilnie wyjaśnić zaistniałą sytuację. On mi na to, że nie ja pierwszy, że tak już się zdarzało. Byli też inni, co zapominali, że pod brudnymi ubraniami nic nie mieli. I żeby się nie przejmować. Podał mi kod do drzwi magazynowych o numerze sześć.
Droga do szóstki prowadziła dwadzieścia poziomów poniżej parteru. Zjechałem windą na dół. Mijani ludzie nie patrzyli na mnie, nie podśmiewali się i co najważniejsze nie pociągali nosem, pewnie byli przyzwyczajeni do takich jak ja. Znalazłem się w korytarzu przyozdobionym czerwonymi tapetami. Od tego koloru zrobiło mi się nawet ciepło. Odszukałem drzwi do magazynu i na panelu wstukałem kod otwierający – 066. Moim oczom ukazało się magazynisko jak hurtownia samolotów. Pomieszczenie wypełnione, w niektórych miejscach po sam sufit, niebieskimi workami. Tyle syfu w jednym miejscu. Zjełczałe człowieczeństwo skondensowane w ubraniach. Wzięło mnie na wymioty, ale powstrzymałem się. Zbliżyła się do mnie zaniepokojona moim zachowaniem kobieta, była pomarszczona jak ususzona śliwka, blada, niewysoka i chuda. Towarzyszył jej zapach sfermentowanego wina, było w niej coś dionizyjskiego, niestety w nadmiarze. Przedstawiła się jako dozorczyni tego miejsca i nonszalancko oznajmiła, że wie, po co tu przyszedłem. Dała mi nadzieję. Miałem odzyskać worek z moimi ubraniami pod warunkiem założenia ubrań innej osoby, przynajmniej na chwilę. Rzecz wydawała się banalna i taka rzeczywiście była. Sięgnąłem po najbliższy worek, gdy go otworzyłem, ulotnił się z niego kwaśny, przełamany lekką goryczą zapach. Nie wiem, do kogo należały te ubrania, ale czułem się w nich tak samo źle. Ale było coś jeszcze. Poczułem się niekomfortowo nie z powodu zapachu, ale dlatego, że nie pasowały one na mnie, nie były do mnie dopasowane, nie były moje. Ujrzałem twarz dozorczyni, uśmiechała się do mnie arogancko. O sobie mogłem powiedzieć, że wówczas byłem zażenowany, miałem gderliwy wyraz twarzy, jak kot patrzący na swojego niezdarnego właściciela. Najważniejsze, że otrzymałem nagrodę. Dozorczyni wskazała palcem miejsce moich ubrań w taki sposób, jakbym miał odnaleźć tam sens swojego życia, było w tym akcie coś uprzejmie salonowego i pogardliwego jednocześnie.
No dobrze, to już koniec. Podszedłem do wózka oznaczonego datą moich urodzin. Na moje szczęście na dnie leżał jeden worek. Dla pewności otworzyłem go – był mój, poznałem zapach. Wziąłem ubrania. Głupio byłoby chodzić nago po mieście.
Dziękuję wszystkim, którzy przeczytali to opowiadanie i pomogli mi je dopracować. Podziękowania zwłaszcza dla M.K, B.Z, M.W.
Przemysław Głuchowski (ur. 1991 w Szydłowcu) – absolwent studiów socjologicznych i filozoficznych UMCS. Pracownik Działu Wydawniczego Warsztatów Kultury w Lublinie. Publikował w Kulturze Enter, Malkontentach oraz Helikopterze. W wolnych chwilach czyta albo pisze. Zdarza mu się też marnować czas. Pasjonat filozofii J. P. Sartre’a.