1.
To był koniec przedłużanego dzieciństwa, zapisałam ołówkiem w zeszycie. Niby nic odkrywczego, ale jednak. Poczułam gniecenie w dołku, promieniujące do gardła. Jak po połknięciu zbyt dużego kawałka kwaśnego jabłka. Rwałyśmy takie z początkiem lata, to wiem. Jabłka były wtedy nierówne, kwaśne i parchate. Obijałyśmy gałęzie grabiami, stojąc na drewnianej przyczepie, a owoce spadały wprost na rosnący kopczyk, turlały się pod stopy. To było jeszcze wtedy, gdy dziadek miał konia, a rząd starych jabłoni ciągnął się wzdłuż łąki. Jabłonie podobno pamiętały wojnę, były stare, rozległe i krzywe. W ich konarach wiły gniazda ptaki, czasem lęgły się osy. Koń miał na imię Grota i pamiętam go głównie ze zdjęć. Gniady, nabity, pomagał przy pracy w polu. Babcia karmiła Grotę kostkami cukru, ale raz nie miała i gdy schyliła się nad korytem, ta chwyciła ją za pośladek. Tak powstał krwiak, który zropiał i babcia musiała potem pójść do chirurga. Chirurg pracował na Poniatowskiego, w stuletnim szpitalu, który powstał dzięki funduszom Ojczyźnianego Związku Kobiet. Członkiniami były zamożne Niemki z Deutscher Frauenverein zur Pflege und Hilfe für Verwundete im Kriege, ale tego ani babcia, ani chirurg, nie mogli pamiętać. Chirurg naciął ropień, a ilość ropy, która wypłynęła, zaskoczyła ich oboje. Babcia była w końcu piękną i szczupłą kobietą, z pieprzykiem na lewym policzku, który podkreślała ciemna kredką. Taki pieprzyk miała Marlin Monroe i Sophia Loren na zdjęciach z końca lat sześćdziesiątych. Babcia ceniła Sophię Loren, znacznie bardziej niż Polę Raksę albo Audrey Hepburn. Stąd ze zdjęć, na których dziadek czesał się już na pożyczkę, a babcia pozowała czy to przy moskwiczu, czy na campingu w okolicach Polanicy, jej pieprzyk świecił ciemnym światłem, nadając zdjęciom wyraz elegancji i nieznanego jej przepychu. Chirurg być może widział piękno babci, dlatego gdy zdrenował ropień, wziął za zapłatę tylko ćwierć świni. Wrzucił ją na tył syrenki i odjechał. Potem przyjeżdżał do babci jeszcze kilka razy sprawdzić, czy rana się goi. Za każdym razem wypijał kawę i oprócz gotówki zabierał bony albo pęto kiełbasy.
– Wspaniały człowiek – babcia do dziś powtarza jak mantrę, bo na lekarza ani księdza źle nie powie. Ja w tym czasie dotykam lewego policzka i staram się wyczuć miejsce, gdzie mam pieprzyk. Jest położony tak samo jak ten babciny, ale jest znacznie mniejszy. Nie podkreślam go kredką. Wygląda jak nieco większy pieg. Potem sięgam po jabłko i wgryzam się w słodki miąższ. – A pamiętasz, babcia, te malinówki? Te co rosły tam, gdzie pasła się Grota?
Na początku rzędu przedwojennych drzew rosła jabłoń oberlandzka. Miała najsłodsze i najsmaczniejsze owoce. Zimnobordowa skórka była pokryta szarawym, matowym nalotem, który schodził, gdy pocierało się jabłko o koszulę. Pod nim skórka błyszczała znacznie cieplej. Miąższ malinówek był chłodnobiały i na przekór temu chłodowi – słodki. Owoc chrupał w zębach, sok tryskał.
– Jak mam nie pamiętać? – odpowiada, ale po głosie rozpoznaję, ile wzruszeń kosztuje ją oglądanie starych albumów.
Jest jeszcze jedno z tamtego pejzażu, jak nazwał dzieciństwo literat, już bliższe temu co teraz. To na tę malinówkę wsadziła mnie pewnej wiosny ciotka i zrobiła zdjęcie. Potem, czarno-biała fotografia, w półokrągłej, ciemnej ramce, wisiała w jej domu przez lata. Właściwie do końca, choć jak piszę końca, znów czuję to gniecenie w dołku, a w ustach coś kwaśnego, jak po ugryzieniu zielonego jabłka. Jeżeli mam zamglone spojrzenie, to nie przez zapach cebuli, jaki unosi się z kuchni babci.
Ta trzyletnia dziewczynka w aksamitnej, granatowej sukience w białe groszki i wykrochmalonych, wiązanym kołnierzyku, to nikt inny jak ja. Siedzę na konarze, mam chłopięcą fryzurę, uśmiecham się. W białych rajstopach i czapeczce wyglądam na słodkiego cherubinka. W lewej piąstce ściskam łodyżkę mniszka, w tle mam oblepione kwiatami gałęzie. Tę chłopięcą fryzurę też zrobiła mi ciotka. Przez umiejętności plastyczne była domowym fryzjerem, w ogrodzie ścinała włosy dziadka, taty, wujka. A jeszcze wcześniej pradziadka. Babci i mamie farbowała włosy. Podcinała końcówki kuzynkom. Miękkie kłaczki fruwały potem z wiatrem i osiadały na kwiatach. Irysach, piwoniach albo krzewach jaśminu.
Ja chciałam być chłopcem i któregoś razu ścięła mnie wedle życzenia. Z długości zostawiła z tyłu tylko wąski ogonek, który zaplatała na palcu. Ogonek był pasemkiem mysich włosów, zaczynającym się u dołu, bliżej karku, i lekko się kręcił. Taki ogonek miał Maciek, który trenował karate. I kilku innych chłopców. Byłam z niego dumna. Chciałam być chłopcem, ale w wieku kilku lat nikomu to nie przeszkadzało. Że wolałam traktory zamiast lalek i dres zamiast sukienki.
Teraz, po wszystkim, spoglądam na litery: Dzieciństwo kończy się, gdy odchodzą ci, co tworzyli ten świat. Wraz z postaciami, znika cała mozaika – przedmiotów, słów, gestów. Fotografie bledną, głosy milkną, cichnie dziecięcy śmiech. To nie są najlepsze zdania, ale być może nie stać mnie na lepsze. Wymazuję je gumką, a potem zapisuję je ponownie. Dzieciństwo kończy się, gdy odchodzą ci.. a potem robię przerwę i dopisuję – czy coś jeszcze zostało?
11.
– To może już czas?
To może już czas, to była nowa, babcina mantra. Ale czasu nie było. Były za to obowiązki. Zabieganie. Praca.
Babcia wynalazła buty. Tośka przymierzyła, pasowały jak ulał. Ale żeby od razu biec w nich gdzieś? I dokąd? I na co? A mało to ma biegania na co dzień? Babcia już chyba zapomniała, jak to jest. Z wiekiem człowiek zwalnia, i chyba wydaje mu się, że reszta robi to samo. Tylko jak babci przetłumaczyć, że tak nie jest?
Z drugiej strony trzeba było kiedyś ruszyć. Do tej Nowej Ziemi, o której wiedziała jej zdaniem wciąż za mało. Czasami otwierała mapę, ale jakoś szybko ją nudziło oglądanie zielonych plam poprzeplatanych białymi i żółtymi wstążkami. Zapamiętała tylko tyle, że wstążek zastępujących drogi jakoś wokół Nowej Ziemi za wiele nie było, za to zieleń wokół kropki z nazwą miejscowości była nieco intensywniejsza, co wskazywało, że teren był wyniesiony wyżej nad poziom morza.
– No tak, pogórze – mruknęła, a potem zamknęła komputer. Czasem jednak, gdy miała już dość codziennej bieganiny, otwierała przed snem strony z grafikami pogórza. Otwierał się wtedy przed nią świat zielony, pofałdowany, zalesiony, z niekoszonymi łąkami i łanami kwitnącego rzepaku. Ziemia była soczysta i czerwcowa, taka, co to kryła do pasa, gdy się weszło w zboża i zioła. Gdzieś w tle migotały ośnieżone szczyty Karkonoszy. Na innych z kolei zdjęciach białe, podłużne mgły, przecinały poszczególne pasma na ciemnoniebieskie i nierówne odcinki, pełne zagłębień i wypukłości. Świat wydawał się spokojny i utopijny. Nic dziwnego, że ciotka w niego uciekła.
To może już czas? Im bardziej babcia zachęcała ją do wyjazdu, tym ona czuła większa niechęć. Pojedzie tam, i co? Przecież nie pojedzie tam na weekend, bo za krótko. Trzeba by było na dłużej. Jakoś nie czuła się na siłach by ogarniać sprawy spadkowe. Jakby mało miała spraw swoich. Ale jak nic nie ruszą, kto wie co się stanie. Co kto rozgrabi, co zniszczeje. Póki co to nawet nie wiedzą, czy jest po co do tej Nowej Ziemi tak gonić. Czy tam stoi dom, czy ruina, czy sad zarosły z kawałkiem z cegieł. Bo, że w dziennikach ciotki stoi, to jeszcze nic nie znaczy.
– To jak nikomu nie po drodze, to może ja pojadę? – rzuciła za którymś razem babcia. No tak, chyba się przelało.
– Ale o co tak, czemu tak nagle?
Ale babcia nic. Odwróciła się na pięcie i tylko szerzej otworzyła szmacianą torbę z napisem Adidas, do której wrzucała kolejno: skarpety, bieliznę, biustonosze, wzorzyste koszule, spódnice za kolano.
– No ale gdzie mama tak?
– Na autobus.
– W tych laczkach.
– Na takie mnie stać. Dzieci mi lepszych nie kupiły.
No to się zaczęło, żona wujka wywróciła oczami, wujek westchnął, mama zacisnęła i bez tego wąskie wargi, gotowa zapewne za chwilę wypychać ojca, by jakoś sprawę rozwiązał. W jednej chwili rodzinne przyjęcie z okazji urodzin babci, zmieniło się w rodzinne piekiełko. Z drugiej strony o taką transformację nie było nigdy trudno, tyle, że jakoś dzisiaj nikt się tego nie spodziewał. Nie ze strony babci.
– Mamuśka, no przestań no.
– Babciu, no co ty.
– No, no. Samo się zrobi – zawtórowała babcia do tych rodzinnych „no, no” i lamentów wzywających jej imienia.
– No mamo!
Przedziwne, ile można powiedzieć samym „no, no”. Ile kłótni przeprowadzić, polemik. I nawet nie trzeba stosować wulgaryzmów, którymi jak powszechnie wiadomo, nie jedną prawdę się powie. Tak więc wszyscy powtarzali „no, no”, ale jakoś nikt żadnego sensownego rozwiązania na zastaną sytuację nie proponował, jakby się obawiał, że za dużo powie i na niego padnie, bęc, a potem będzie się musiał borykać z resztą.
– Z tego waszego „no, no” nic nie wynika! – rzuciła gniewnie babcia i zasunęła torbę. Dźwięk szarpanego zamka przeszył na wylot pokój i zostawił po sobie wyłom, jakby babcia oddała strzał z wiatrówki. Kniejówki. Albo innej strzelby Czechowa. No tak.
– Ile was można prosić? Po kiego? Od ponad roku proszę, by ktoś zajął się tym, co zostawiła po sobie moja córka. Ale nie! Każdy zajęty! Świątek, piątek i niedziela! Niech niszczeje, niech przepadnie!
Rodzina zbladła, nieco rozchyliła liczne usta, jak w chórze i jakby szykowała się do odśpiewania kolejnej pieśni o treści „no mamuśka no babciu no”. Ale babcia najwidoczniej nie miała już ochoty tego słuchać, bo tylko machnęła ręką jak na uporczywe muchy, zarzuciła torbę na ramię, i lekko się kołysząc na zwyrodniałych biodrach, wyczłapała się z pokoju.
– Pocałujcie mnie w dupę! – krzyknęła jeszcze z oddali, zza zatrzaśniętych drzwi i dla wielu było to pierwszy raz usłyszane słowo „dupa” z ust mamy i babci. Rozdziawiony chór niemot niemal mechanicznie przysunął się w stronę okna i zza na pół przeźroczystej firanki obserwował jak babcia zbliża się w stronę furtki, a następnie oddala, a potem znika za rozległymi krzewami jaśminowców i bzów.
– I co teraz? – rzucił ktoś ochryple, matowo, jakby wraz z babcią z domu uszła resztka życia. Nikt nie miał odwagi wybąkać z siebie odpowiedzi.
13.
Bieg za babcią to było coś. Wpierw w prawo, z pokoju do wiatrołapu, potem schodkami w dół, prosto, przez furtkę, i na lewo. Oczywiście nie żeby było tak łatwo, bo wpierw trzeba było się ubrać. Zimny marzec był, mrozem jeszcze strzelał. A ubrania to na wieszaku, to na kanapie leżały zrzucone, bo trochę nas tam było. W końcu przyjęcie u babci. Trzynaście, licząc dzieci, bo z Wandą było czternaście. A jeszcze przychodzili – od strony babci, od strony wujka. To i ponad dwadzieścia potrafiło być. Dlatego stoły trzeba było łączyć i ustawiać je po przekątnej pokoju. Mieszać zastawy, bo nie starczyłoby jednej. I tydzień przed zacząć piec, gotować, tak przynajmniej robiła babcia. By w dniu sądnym uginały się stoły. Od mięs, ciast, sałatek, soków i wina. Kiełbas, kotletów, pieczeni. Klusek, ziemniaków, buraczków. Serników, pączków, karpatek.
– To jak w tej „Lokomotywie”
– Słucham?
– „I pełno ludzi w każdym wagonie,
A w jednym krowy, a w drugim konie,
A w trzecim siedzą same grubasy,
Siedzą i jedzą tłuste kiełbasy”
– Ano..
– To ile was tam było przy stole?
Tośka chwilę myśli, wywraca oczy do góry, po czym wzrusza ramionami.
– Nie pamiętam. Jakoś koło dwudziestu.
– I wszyscy pobiegliście za babcią?
Może nie wszyscy, ale większość. Która zmuszona ubrać buty, wpierw musiała o nie stoczyć zażartą walkę.
– To nie moje, nie noszę czterdziestki.
– Czy ktoś widział mojego botka?
– Bodek twój za tobą.
– Nie ten.
Stoczyć bój o kurtki. Parki, trencze, dwurzędówki.
– Czy ktoś widział moją pikowaną?
– Bodek, ty idziesz czy zostajesz?
Płaszcze, olejaki, pilotki. Szale, czapki, rękawice. Chusty, berety. Wsio! Bo zaraz babcia odjedzie, i tyle z tego będzie.
– Ale o co ci chodzi?
Ruszyli. Po schodach, oczywiście oślizgłych, bo komu z młodych chciałoby się tym zająć. Lód zedrzeć łopatką, piasek albo popiół wysypać. No to zaczęli adekwatnie – potykać się, wywracać. Gleba! Śnieg, niczym pierz, uleciał lekko w górę i na chwilę wszystkim zakrył wzrok. Gdy opadł, w pozycji rozpostartego orzełka, leżała tylko mama.
– No jakby monopol miała na te poślizgi, wywrotki.
– Oby się nie połamała, jak ostatnio.
– No i co dalej?
Mama była lekka i przypominała rachityczną gałązkę. Chrobotka, porostu. Gdyby chociaż na poduszkę z mchu spadła, ale nie. W marcu zresztą o takie poduszki nie łatwo, w przeciwieństwie do lodowych połaci. Jeszcze nogę wykręciła nieumiejętnie, jakby chciała z krawędzi stopy łyżwę zrobić, a potem runęła. Dobrze, że w ostatnim momencie ochroniła ręką głowę, bo by o krawędź schodów walnęła, a tak tylko rękę wygięła w dziwny wzór i ręką przyrżnęła o beton. Teraz leżała blada i rozpostarta, jak mała rozgwiazda na dnie oceanu.
– No wnieście ją, na co czekacie!
Wujek, jakby chciał, to by ją na jednej ręce podrzucił, ale że nie chciał już bardziej uszkodzić, to wzięli ją we dwóch. Pod pachy i za kostki. Jojczyła, pojękiwała. Że nie tak, że nie w tę. Wreszcie zagrozili, że ją w tym śniegu zostawią, bo dogadać się nie idzie.
– Biegnijcie po babcię! – rzuciła na koniec niczym ranny huzar, gdy ją przez próg przenosili.
– Jak huzar?
– No huzar, Kościuszko, Napoleon. Kto ranny na polu chwały mógłby wydawać ostatnie komendy?
Kto mógł, ruszył dalej. Przez oblodzone, popękane, nierówne. Przez furtkę, po rzadkiej trawie. Z psami, kotem i dwiema kurkami lokowanymi, które na podwórku nie odstępowały babci na krok, i widząc, jak im czmycha, przyłączyły się do pogoni. Same w sobie wyglądały zresztą dość osobliwie, nastroszone, jakby w nie piorun przyrżnął, i to sążnie.
– A te kury, to po co?
– No po co, po co Bodek..
– No nie wiem po co, zara która pod auto wpadnie.. albo pies łeb ukręci..
– Lodzia, nie ruszaj!
Lodzia, zdrobnienie od Leokadii, żeńskie imię pochodzenia greckiego, należało do niewielkiej, łaciatej, ale bardziej pulchnej suczki i prócz imienia, nie nosiła w sobie niczego wulgarnego. Imię zresztą wymyślił dziadek, i trudno go było o takie bezeceństwa oskarżyć, że imię dał, zainspirowany tanią gazetka pornograficzną.
– A ten drugi?
– Lucek. Lucjan.
– Aha.
No więc biegli. W dziesięć, dwanaście osób. Lucek z Leokadią. Dwie kurki lokowane. Kotka Pusia.
– Znowu jak u Tuwima.
– Że „rzepka”?
Chodnikiem oblodzonym minęli piekarnię, kościół z szerokim murem, dawną plebanię w postaci niewielkiego, niebieskiego domku. Sklep jak stary Społem, przerobiony na mini-market. Rząd domów jednorodzinnych, nowych mieszkań. Żywopłot z forsycji. Pijaczynę. Jakieś obce dzieci.
– Nie ruszaj kury, nie ruszaj!
– Lucek, zostaw chłopaka!
– Bodek zrób coś, no!
Gdy dotarli na przystanek, powitała ich tylko pusta, oblodzona płyta, zakryta plastikowym daszkiem i wiatr, który pizgał ze wschodu.
Marta Kucharska – rocznik ‘84. Poetka, pisarka, lekarz. Autorka trzech zbiorów opowiadań: „Kino objazdowe” (Papierowy Motyl, Warszawa 2012) „Saudade” (Mamiko, Nowa Ruda 2016), „Irga karmiona przez lawinę” (wydawnictwo j, Wrocław 2019) oraz tomu wierszy „Abisynia” (Zeszyty Poetyckie, Gniezno 2014). Finalistka jednego w Połowów organizowanego przez Biuro Literackie, wyróżniona drugą nagrodą w konkursie TVP2 „Dolina kreatywna” oraz drugą nagrodą w ogólnopolskim konkursie Złoty Środek Poezji za debiut poetycki. Laureatka nagrody kulturalnej WARTO 2020 w kategorii literatura, przyznawanej przez Gazetę Wyborczą za ostatni zbiór opowiadań „Irga karmiona przez lawinę”. Mieszka i pracuje we Wrocławiu.