a20

Jacek Bierut
11/22/33/44/Tak to jest

Z pewnością jest jeszcze za wcześnie, ale/ kiedy to miałoby się zacząć? Czytam na początku pierwszego (legendarnego) tomu Marcina Sendeckiego. To ciekawe. Świetnych poetów, którzy napisali za dużo, nie brakuje.
Sendecki pewnie jest jednym z nich. Ale o co napisał za dużo? Czyżby któraś z tych czternastu (piętnastu?) książek (książeczek?) była niepotrzebna? Czyżby coś pomiędzy przywołanym przeze mnie na początku zdaniem a Maluczko, a z psami i czeladzią ruszymy na łów, czyli zdaniem zamykającym najnowszą książkę poety, było niepotrzebne? Nie ma takiego tytułu. Nie chodzi o to, że ja nie potrafię go wskazać. Nie ma takiej książki. Sendecki zrobił coś, co jest konsekwentną konstrukcją, całością. Bo mam wrażenie, że tomem „11 przypisów do ‘22’ oraz 33 inne obiekty tekstowe” ją zamknął, domknął, ustanowił i odebrał robotę (w obu znaczeniach). I ta recenzja powinna dotyczyć całości w całości całej. Tylko że ja nie mam na to wolnego roku i może, trochę jak autor tej konstrukcji, nie mam już nic. A „nie mam już nic” nie dlatego, że jestem taki doświadczony, wypruty i zrealizowany, tylko dlatego, że przeczytałem tę książkę. Nadam jej teraz roboczy tytuł „44”, bo zapewne takie było pierwotne zamierzenie autora albo tylko taką podsunął nam sugestię (bo 11+33=44 i ma „22” w połowie, i dlatego, że 44 jest tym, czym jest, książką zapowiedzianą).

O zapowiedzi potem. I jej spodziewanych konsekwencjach. Poczytajmy to, co jest. A jest kolejna książka dedykowana, tym razem „Pamięci mojego przyjaciela Cezarego Bema (19 października 1971 – 24 września 2017)”. Tak się złożyło, że spotkałem się z Marcinem Sendeckim niedługo po 24 września 2017. W Brzegu. Obaj byliśmy w kiepskim stanie, w żałobie. Marcin opowiedział mi wówczas wydarzenia, ale dotarły do mnie z całą mocą dopiero teraz. A dotarły nie dlatego, że są tym, czym są (wszyscy przecież wiemy „po co żyje człowiek”), a dlatego, że ta książka jest tak kunsztowna, że „wydarzenia” poruszają na wielu poziomach naraz i żadne ustne przekazy nie są w stanie z efektem tego kunsztu w komunikacji konkurować.

Ciekawe byłoby napisanie tej recenzji z perspektywy „22”, ale to zostawię innym. Intrygujące są choćby powracające w najnowszej książce wątki i frazy znane z „22” (choćby „debet wchodzi w krew”) i konsekwentnie nadbudowywane rozwiązania rytmiczne, z przydźwiękami i dokładanym rytmem ech i składającymi się polifonicznie wybrzmieniami na końcach kadencji, ale niech się tym zajmą „zawodowi” krytycy literaccy, których przecież nie brakuje i w których warto pokładać wiarę. Mówię tu choćby o takich koincydencjach jak złożenie „Wezmą na kolej, bo nam łąkę plami” z „22” z „Woda się zmarszczy,/ potem się ustoi” z „44”. W recenzji z „22” pisałem, że w tej książce jest znacznie więcej wierszy niż 22 i „44” tego dowodzi. Ale „11/22/33/44” nie po to przecież powstało.

Ale zacznijmy od początku. Książka wydana w Instytucie Mikołowskim z datą 2017 (do mnie dotarła w marcu 2018), zważywszy na dominantę z dnia 24 września 2017, musiała zostać napisana szybko, choć na pewno nie w całości po tej ostatniej dacie. Uważny czytelnik zauważy to od razu po „aurze” wierszy składających się na ten tom. Wierszy napisanych po tym dniu jest nawet (jak się domyślam) stosunkowo niewiele. Jest też grupa wierszy „późnośrodkowych”, będących echem lub dopełnieniem „Przedmiaru robót”, „Lamet” i „W” (tak, sporo tych książek ostatnio w stosunkowo krótkim czasie 2014, 2015, 2016 i teraz 2017, i każda zupełnie inna w brzmieniu, konstrukcji i „aurze”). Są wspomniane przypisy do „22”. A także wiersze „należące” tylko do tej książki, czyli „obiekty tekstowe” (choć w liczbie mniejszej niż policzone w tytule 33). Trzonem tej książki, jej jądrem i zamknięciem całości są jednak wiersze o wspomnianej „aurze” (dopełniające tytułowe 33 obiekty tekstowe, choć na pewno nie wolno tak o nich mówić). I jest piękne, groźne, wyniosłe i bardzo aktualne motto z Norwida, które ustawia głos tej książce. Choć głównie dzięki temu, że książka tak ustanowionemu głosowi sprostała, udźwignęła go i uwspółcześniła. A potem odesłała tam, gdzie jego miejsce. A sztuka to niełatwa.

Obiekty tekstowe. Na przykład pierwszy, zbudowany na przypisie do słowa „zrobiony” w brzmieniu „Tak konstytuuje się obiekt tekstowy”. Bawiłem się w rozwijanie tego wiersza od podstawiania litery „P” w miejsce „D” (co zostało zasugerowane), od zestawień ciągów pionowych po ukośne (lewe i prawe) i za każdym razem zgadzał mi się rytm i budowała opowieść. A to oznacza, że nie mamy do czynienia ze „ściemą”. Nie wiem, czy tak się konstytuuje obiekty tekstowe, czy inaczej, ale ten obiekt tekstowy został skonstruowany tak, że może służyć do zabawy lub poszukiwania rozwiązań harmonicznych, czyli matrycy, jeśli ktoś chciałby napisać wiersz, w którym rytmicznie wszystko gra. Nie będę tu dawał tego, co mi wyszło, bo każdemu może wyjść jednak coś innego, bowiem możliwości złożeń, rozwiązań i dróg jest naprawdę wiele. Jest to jednak jedyny w tej książce „obiekt tekstowy”, który nie jest czystym wierszem i nie zajmujmy się nim dłużej w tym tekście.

Zaraz potem pojawiają się motywy ważne dla książki (choć nie te najważniejsze), choćby motyw finansowy („Prędko bank się melduje ze słów mokrych zgrają”) powiązany zwykle z motywem miejskiej wędrówki („Kończy się jak pieniądze mulista Grochowska”) i typem reakcji osoby mówiącej do nas w tych wierszach („Nocą siedzę przy zlewie i patrzę na wodę”), a także wątkami politycznymi, które Sendeckiego zajmują coraz częściej i coraz ciekawiej („Mleczne obłoki szczają na trójpodział władzy/ Na sąd przedsąd i samosąd i leją na most”). Sendecki bawi się i jednocześnie pozostaje w trybie serio:

„Kto dziś zarobi więcej niż żołnierz wyklęty?
Dziadek dostał trzy krzyże za bicie bolszewii

Wątpię by się dogadał z kibicami Legii.”

Tak, ta książka jest bardzo aktualna politycznie i bardzo celnie wskazuje punkty węzłowe („Ścierwo z lewa i z prawa okrąża krainę”), a nawet je (węzły) rozwiązuje przy pomocy perfekcyjnego operowania szczegółem, czyli choćby grą Damianem, co „ciśnie na siłce”, mamą Damiana, która „prasuje/ Koszulkę mocno wyklętą” i całą tą „współczesnością”, w której „Telefon dzwoni, gdzie chce./ Telefon dzwoni już sam”). Ale racje między ludźmi w tej książce nie polegają na butt dialing. Zostawmy zatem polityczność i zajmijmy się tym, co w tej książce najważniejsze.

Najważniejsza jest chyba pozycja, z której się mówi w tych wierszach („Ulicą prosto/ póki krąży/ krew”). Mnie to porusza. Nie wolno mi tu napisać, że książka jest pożegnaniem, świadomym i pewnym, ale jednak nim jest, choć wierzę, że kolejnych książek Marcina Sendeckiego przed nami sporo i czekam na nie. Chyba przede wszystkim dlatego, że Sendecki nigdy nie kłamie. A kiedy mówi prawdę, robi to w dobrym rytmie i bez niepotrzebnych naddatków.

Tymczasem czytam. Choćby rozmowę z „Andrzejem”. Bo wiersz „W maju 1988” jest zapewne jakąś pogawędką (bo nie rozliczeniem) a autorem „Latem 1987”. Pada w tym wierszu pytanie „Czy uparcie próbuję być pierwszy?”. Ale dopiero po stwierdzeniu „Najlepiej potrafię przeczyć własnym/ słowom”. Na pytanie pojawia się intrygująca odpowiedź, która kolejny raz dookreśla pozycję, z jakiej się do nas mówi w tej książce. Ta pozycja bardzo mi się podoba. Nie będę przywoływał tu tej odpowiedzi, bo ten wiersz po prostu trzeba sobie przeczytać w całości i z uwagą. Jak i kolejny („W lipcu 2017”), który wiele mówi o współczesnej Polsce i o pozycji, z jakiej się o niej mówi celnie i bez strachu.

Takich rozmów w książce jest wiele. Mówi się tu do Szymona Słomczyńskiego, gorzko żartuje z Krzysztofem Jaworskim („Uciekają nam stada na piarżyste steczki”), zdradza się poziom i zasady kumpelstwa z Marcinem Baranem (brat), gra z Pawłem Sołtysem (mam wrażenie, że na kontrabasie), żartuje przednie i przejmująco z Tadeuszem Pióro, podąża za polszczyzną i prawdą przez serce Bohdana Zadury (językowe), czci się pamięć Tomaza Salamuna (przepraszam, że nie wstawiłem słoweńskich znaków, czyli odwróconych daszków nad „z” i „S”, ale mieszają mi się tryby i krój czcionek i brzydko to wygląda w tekście), pojawiają się i inni ludzie, ale to pożegnanie z kimś innym. Trochę z Ojcem (choć Sendecki pożegnał się z Nim inną książką, ale jak widać, nie dość), a przede wszystkim z Cezarym Bemem, przyjacielem. I właśnie te wiersze sprawiają, że książka jest tym, czym jest.

Wiersz „Po dwóch” przywołam w całości. To sama poezja. Bez dodatków. Bez asekuracji. Czysty wiersz. Nie pasowałby tu przypis „Tak się konstruuje poezję”. Tu się niczego nie konstruuje. I niczego nie warto dodawać.

„Po dwóch tygodniach kupiłem sobie buty.
Mogę w nich pójść na spacer nad Wisłę.
Mogę pojechać po wino do Lidla.
Mogę w nich wleźć na twój grób.”

Nie ma nawet miejsca na to, żeby to w jakikolwiek sposób skomentować bez poczucia niesmaku. Porusza do cna. Potrąca w czytelniku najgłębszą strunkę. I zostawia czytelnika z tym, co czytelnik już sam tam w sobie ma i czym tam sobie brzmi. Szczególnie, że wcześniej w książce czytamy choćby „Oskomę”.

„Na pięćdziesiąte urodziny dostałem serce
i wątrobę jelenia.

I zjadłem.”

Czym jesteśmy między tymi znaczeniami? Między tymi wierszami w książce jest przepaść i sporo podpowiedzi. Chociaż z zastrzeżeniem „Piszę, co mi podleci, nie jestem już młody”. Ale to też nie tak, bo tuż przed „Po dwóch” podlatuje mewa śmieszka. „Cztery minuty na parapecie,/ dwie minuty patrzenia sobie w oczy, nigdy przedtem./ Pewnie Cezar chce ci coś powiedzieć – powiedziała Karolina./ Pewnie tak – powiedziałem. – Pewnie tak”. Albo jak w wierszu „Przeszedłem” zbudowanym na cenach fajek, kiedy pojawia się dotkliwość braku (nie nikotyny we krwi i centralnym układzie nerwowym, oczywiście). Następne wiersze (porażające) zamykają frazy „Nie o tym” i „W dawnych czasach, których nie doczekamy”. Nawet rytmy są w nich lżejsze. Tu się do nas mówi lekko i ostrożnie. Choć ciężko. Choćby reakcje sąsiadek na odejście, najpierw zwykłe, przeprowadzkę, potem odejście znacznie poważniejsze (Sendecki to już kiedyś napisał, ale nie tak, hipotetycznie; tego wiersza nie ma w żadnej książce, zatytułowany jest „Traktat teologiczny” i jest odpowiedzią udzieloną pewnemu poecie. Brzmi tak: „Przesiadka.”). Dochodzi do tego „Niemoc”, ta obecna i ta z przywołania ostatniej rozmowy. Zamknięciem, choć nie ostatnim wierszem w książce, jest „Wydzwaniać”, wiersz o którym nie wypada pisać, który należy czytać, bo w sumie o tym jest pół poezji, jeśli jest poezją, a nie „obiektem tekstowym”. „Ktoś zrozumie,/ ale nigdy w to nie uwierzy”. Tak to jest. Nie wiem, czy Sendecki zapisał gdzieś to ostatnie zdanie, ale jest w nim wszystko, co powinno się znaleźć w tej recenzji i to jest zdanie jego autorstwa.

Za to ostatni wiersz daje nadzieję. Bo pozostawia jednak tę książkę otwartą i tego się trzymajmy. Co dalej, Marcinie? Obiecałeś łów.

Poza tym, w książce są tylko 43 wiersze i wiersz Norwida, i jeszcze dwa „obiekty” prozatorskie, czyli dwa fragmenty (większej?) prozy, pachnące wczesnym Buczkowskim, choć w niebuczkowskich realiach (aż by się chciało przeczytać więcej, a najlepiej całość). Nijak to się nie składa na 44.

A co z zapowiedzią? Kiedy już pada słynne „A imię jego czterdzieści i cztery” pojawiają się trzy okrzyki „Sława! sława! sława!” i zaraz potem sen. I niech tak właśnie będzie. Bo tak to powinno być. Wszystkie nagrody za czwórkę z tyłu, czwórkę z przodu i trochę spokoju. Żeby potem nie było plucia sobie w brodę.

Marcin Sendecki: 11 przypisów do „22” oraz 33 inne obiekty tekstowe, Instytut Mikołowski 2017, s.64.

PODZIEL SIĘ