Nie wiem, co było pierwsze: przeczucie, które szukało dla siebie formy, a następnie odnalazło oczekiwane wsparcie w wierszu Celana, czy też lektura Celanowskiego Psalmu nadała właściwy kierunek przeczuciu. Nazwała go i nadała mu formę. Ma to o tyle znaczenie, że obrazuje nierozerwalność tych głęboko zanurzonych w istnieniu wyobraźni; figura wieloznacznego niemand, która raz jest zaprzeczeniem a zarazem personifikacją nieobecnego bycia, wycofanego z historii – tej wielkiej historii, która miażdży wszystko na swojej drodze – i mikrohistorii, opowieści, która próbuje się tej wielkiej sprzeciwić, kształtuje również „Psalmy” Julii Fiedorczuk. Mowa oczywiście o całości perspektywy zarysowanej w obu krótkich strofach Celana. Autorka „Listopada nad Narwią” wskazuje na ową całość, chociaż przywołuje wyłącznie drugą strofę, sugerując, że owe napięcie między zaprzeczeniem a nieobecnością nie jest już potrzebne. Lub inaczej: nie jest już produktywne. Nic nowego nie wnosi. A w „Psalmach” chodzi o nowy sens. O wyznaczenie nowej perspektywy. O nowy psalm i nowego Koheleta. Nie jest to ze strony Julii Fiedorczuk jakiś radykalny ruch; przygotowywały już go poprzednie książki, zarówno poetyckie jak i eseistyczne („Tlen” i „Cyborg w ogrodzie”) – ale nie da się przejść obojętnie wobec jego mocy. Niektórych wierszy nie można już napisać – czytamy w wierszu otwierającym cykl – niektórych nie dało się napisać wcześniej.
Gwoli ścisłości – „Psalm I” nie jest całkiem pierwszy, poprzedza go bardzo malarski (w istocie mógłby być ekfrazą któregoś z dzieł francuskich naturalistów bądź jakiegoś polskiego impresjonisty) „Krajobraz z dziewczynką” i jakby dla zachowania symetrii poza głównym zbiorem znajdują się trzy teksty układające się w quasi epilog; niby przemawia do nas ten sam podmiot, niby jesteśmy we wnętrzu tej samej psalmicznej narracji, a jednak widać pewne subtelne przesunięcia w obrębie formy i problematyki. Na tyle delikatne, że o precyzyjnym określeniu przestrzeni (a może tylko punktu) przesunięcia nie ma mowy. Bardziej się to czuje, niż wie. Tę strukturę próbuję sobie zwizualizować w coś na kształt równania matematycznego, przy czym znaczna jego część znajduje się w nawiasie (wziąć coś w nawias oznacza pozbawić coś powagi i znaczenia, jednak w matematyce wszystko to co jest wewnątrz i na zewnątrz nawiasu stanowi część operacji), albo w coś na kształt wizualnej metafory – psalmy są tym, co należy chronić; owe cztery wiersze „otulają je” a jednocześnie stanowią jakby strefę buforową.
Zaraz zadaję sobie pytanie, co Julia Fiedorczuk próbuje ochronić? Psalm XXXIII kończy się znamiennym dystychem: „oto kruchość nasza/ oto jest z niej schron”. Schronienie, jeden najważniejszych fundamentów praktyki zen, to również droga psalmicznego doświadczenia i – trudno się temu dziwić – powracający motyw nowych wierszy poetki. Kruchość jest stale powracającą falą u Eklezjasty. Nic nie jest pewne, wszystko jest marnością. O ile jednak Kohelet w wielu miejscach swoich przemyśleń jest sam w sobie sprzeczny, o tyle Julia Fiedorczuk buduje absolutnie spójną filozofię życia (mógłbym zaryzykować stwierdzenie, że jest to metodologia życia, gdyby udało się ją ad hoc przyjąć i zasymilować, a tak nie jest; u Koheleta wszystko przychodzi w swoim czasie, ani za wcześnie ani za późno, dokładnie w tym momencie, w którym ma przyjść, Fiedorczuk dopowiada, że niektórych wierszy nie można już pisać, innych nie dało się napisać wcześniej; „Psalmy” mogą być zaledwie wskazówką, „wydarzeniem drogi”, niekoniecznie przewodnikiem po meandrach życia).
O kruchości pisali zarówno Levinas, Tischner, Wodziński czy Derrida (w zasadzie cały Derridiański esej o gościnności jest pochwałą kruchości). Kruchość jest pojęciem wszechobecnym w tradycji judeochrześcijańskiej, zarówno w kabalistycznym micie rozbicia naczyń (szwirat ha-kelim) jak i w figurze Odkupienia, ale w Psalmach – idąc za Celanem – mamy do czynienia z doświadczeniem nieobecności. Cała praca, jaką wykonują Psalmy Julii Fiedorczuk, sprowadza się do tego, żeby w warunkach nieobecności, unieobecniania się, w warunkach pogłębiającej się pustki, przepaści, która sięga znacznie głębiej niż świadomość psalmisty – w warunkach powszechnego nowożytnego i postreligijnego doświadczenia człowieka – odnaleźć punkt zaczepienia, umocować się i scalić na nowo. Czy mogliśmy wątpić, że po rozeznaniu obszaru ekologii i ekopoetyki Julia Fiedorczuk wybierze dla siebie (i dla nas) inną drogę?
Kruchość w „Psalmach” nie jest czymś łatwym i naiwnym. To nie prostolinijny panteizm, który ma nam zaaplikować pocieszenie w chwilach grozy. Trwoga jest wszechobecna, nie próbuje się tu jej usuwać na siłę, wtłaczać w jakieś eschatologiczne baśnie; mówi się, owszem, o przebudzeniu, ale oznacza ono raczej tu i teraz niż obiecaną wieczność. Tu i teraz, nawet obciążone wanitatywną tradycją separacji ducha i ciała, musi zachować energię. Skierowaną właśnie ku życiu. I co być może najważniejsze – skierowaną ku życiu w jakiejkolwiek formie. To w tym właśnie momencie tradycje religijne zawarte w księgach kultów monoteistycznych, oparte na antropocentrycznych rojeniach i „Psalmy” Julii Fiedorczuk kompletnie się rozjeżdżają. Niby Eklezjasta zaprzecza drastycznej różnicy, pytając: „Kto wie, czy duch synów ludzkich wznosi się w górę, a duch bydlęcia zstępuje w dół, do ziemi?”, ale reszta przemyśleń nie pozostawia nam złudzeń, że z podstawowej duchowej, wertykalnej referencji wyłączone jest wszystko, co nie urodziło się człowiekiem. „Psalmy” nie tylko zaprzeczają porządkowi antropocentrycznemu, ale radykalnie go przewartościowują. Zwracają się do tego i ku temu, co jest bezpośrednio dane, podmiot komunikuje się z tego samego poziomu, na którym odbywa się komunikacja innych podmiotów, i proszę zauważyć – nie mówimy tu wyłącznie o podmiotach obdarzonych świadomością (wedle perspektywy antropocentrycznej), ale o całości ożywionej materii. Jeśli ta materia ma jakiś cel, a ma swój ogromny udział w organicznej przemianie, to posiada również świadomość (np. „erytrocyty przytomnie transportują tlen”). Zredukowaną, ale jednak świadomość. Ostatnie badania naukowe dowodzą, że ludzkie ciało zawiera więcej genów bakteryjnych niż ludzkich. Nie tyle zamieszkujemy tę planetę, co ta planeta zamieszkuje w nas. Upieranie się w tym kontekście przy religijnej i kulturowej hierarchizacji, przy ludzkiej sprawczości i dominacji, wydaje się cokolwiek anachroniczne, prawda? No cóż, gdyby to było tak oczywiste, nie bylibyśmy dzisiaj świadkami wymierania gatunków. Nie bylibyśmy za proces, który zdaje się nabierać tempa, odpowiedzialni.
Co się dzieje, kiedy podmiot lokuje się w poziomej, horyzontalnej perspektywie? Przestaje przemawiać. Zaczyna słuchać i widzieć. Odczuwać. Jego głos jest wplątany w nieskończony ciąg biologicznej wymiany informacji, wymiany darów. Gdybym miał stworzyć soundtrack do Psalmów wsadziłbym mikrofon do mrowiska albo zanurzył w głębinie oceanu, nagrałbym przepływ krwi i mikrotony mitochondriów. Julia Fiedorczuk pisze o „oddychaniu skał”, „negocjacjach porostów”, „śpiewie wilgoci”, „głosie pączkującym w mżawce pod sosnami”, itd. Z natężoną uwagą, ale przede wszystkim z czułością (godną czułości macierzyńskiej) zwraca się do komórek i bakterii, świadoma ich udziału i roli w jej życiu i życiu jej otoczenia. Gwoli ścisłości zwraca się również do sił potężniejszych (ale poza „domem pańskim” i parafrazami i cytatami Dawidowego Psałterza nie znajdziemy tu więcej odwołań do tradycji monoteistycznych), do żywiołów, niemniej wcale nie próbuje ich ułaskawiać za pomocą jakichś magicznych gestów. To jest wciąż ta sama horyzontalna perspektywa; skoro jesteśmy częścią cyklu tworzenia i odradzania się na nowo, równi wobec mniejszych stworzeń i zjawisk, jesteśmy równi także wobec żywiołów. Tak właśnie wygląda „nowy” Kohelet. Nie wybija się ponad przeciętność natury. Owszem, powtarza wciąż i powtarza refren o marności, ale nie zaprzecza ani swojemu pochodzeniu ani przeznaczeniu. Nie usuwa cielesności, i wszystkiego czego ciało doświadcza poza obręb filozoficznej refleksji. Człowiek zrodzony z ziemi wzbudza strach – pisze poetka w Psalmie X. Wszystkie radykalizmy XX i XXI wieku biorą się właśnie z tego strachu przed ciałem.
Kohelet jest dość bystry w wydaniu Koheleta, ale nie tak odważny i uważny jak w wykonaniu Julii Fiedorczuk. Celanowski błogosławiony niemand i życie jako pytanie, które jest „zaczepione o nic” to dwie strony tego samego wglądu, tej samej praktyki uważności. Która przywiązuje się do wszystkiego a zarazem do niczego nie jest przywiązana (bo niczego nie posiada na własność). Wbrew pozorom ta postawa wcale nie zakłada bierności (jak u Koheleta), raczej aktywne pogodzenie. Jestem i mnie nie ma. A potem jestem. „Że się ułożymy i zaśniemy, że się obudzimy”, „szukam i znajduję, szukam/ i nie znajduję”, „życie jest niemożliwe, a potem możliwe”.
Warto zauważyć, i niniejszym to właśnie czynię, że Psalmy Julii Fiedorczuk to nie tylko czuły poemat o cyklu życia, przemianie materii fizycznej i materii świadomości. Wiersze bardzo dyskretnie oscylują między prywatnością i sprawami publicznymi, społecznymi. Dotykają wielu zjawisk, tak wychowawczych, ekologicznych jak i globalistycznych czy politycznych. To nie afirmatywna pieśń dochodząca z wieży Friedricha Hölderlina, w której poeta bezpiecznie uprawiał swoją heroiczną wyobraźnię. Psalmy są również zapisem ogromnego niepokoju, który – oczywiście – zgodnie z przyjętą strategią Julia Fiedorczuk próbuje wpisać w szerszy, biologiczny i (post)religijny kontekst i tym samym odebrać im (wydarzeniom, które budzą strach i niepokój) siłę rażenia, ale jednocześnie pozostawia je jakby „bez odpowiedzi”. Przynajmniej takie mam wrażenie. Te obrazy – nowoczesnego miasta, jego głodu, tragedii, historii – można próbować wynieść na inny poziom (prawie eschatologiczny), ale trzeba również zachować zawarte w nich ostrzeżenie.
Julia Fiedorczuk, Psalmy (2014-2017), Wrocław 2017