Krytyka literacka. Poezja, proza, literatura współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.

Potęga miniatury. O „Królewnie z kukurydzy” Miry Ledowskiej
Jacek Zalewski

Raz przeczytać książkę to tyle, co nic. Pojmujemy to za każdym razem, gdy potrzeba albo zwykła zachcianka skłania nas do ponownego sięgnięcia po ten sam tekst, gdy okazuje się, że za pierwszym razem przyswoiliśmy sobie co drugą albo trzecią myśl, i że w gruncie rzeczy to, co w książce istotne, dotarło do nas w znikomym stopniu. Zresztą, nawet koncentrując uwagę na fragmentach doskonale przez nas pojętych czujemy, że zasługują z naszej strony na powtórną uwagę, a my, nawet jeżeli nie docieramy do kolejnych ukrytych tam sensów, wchodzimy w lepsze stosunki z tymi, które odkryliśmy za pierwszym razem.

            Książkę Miry Ledowskiej, „Królewna z kukurydzy”, przeczytałem dwukrotnie. Inna sprawa, że za pierwszym razem była ona cieńsza i nosiła tytuł „Zza okna” – Mira Ledowska po prostu poszerzyła pierwsze wydanie i zmieniła tytuł. Niektóre rozdziały także nieco przeredagowała. I o ile „Zza okna” czytałem z pewnym przerażeniem, to w trakcie lektury „Królewny…” dominowała ciekawość, oraz – nie wiem na ile to stosowne w przypadku tej książki – przyjemność.

            Lektura tekstów opisujących Holocaust z perspektywy kogoś, kto go doświadczył, nie jest na moje nerwy od dawna, czyli odkąd wiele lat temu przeczytałem „Czy jestem mordercą” Calela Perechodnika. Szczęśliwie, książka Ledowskiej traktuje nie tylko o Holocauście: to autobiograficzne zapiski autorki, która wojnę przeżyła jako mała dziewczynka, następnie próbowała przetrwać w komunistycznej Polsce, a na koniec wyjechała do Izraela.       

            „Królewna z kukurydzy” składa się z kilkudziesięciu miniaturowych rozdziałów. Większość z nich ułożona jest w porządku czasu, jednak ostatnia część książki to portrety rodziny i przyjaciół. Tu natykamy się na zdarzenia znane z wcześniejszych stron, co sugeruje, że autorka poszczególne drobiazgi pisała w różnych okresach, a następnie zszyła je w całość. Jakoż powtórzenia są tu łatwe do wybaczenia, albowiem osoba o tak bogatej biografii nie powinna niczego pomijać i doprawdy, lepiej dwa razy opowiedzieć historię, niż pozwolić jej przepaść.

            Moje nerwy zostały oszczędzone w trakcie lektury także dlatego, że autorka potraktowała Holocaust (oraz, co ciekawe, każdy inny temat) z niesłychaną subtelnością. Nie jest to ostrożność ani respekt kogoś, kto boi się tematu. Nie jest to także język uników osoby czującej, że porywa się na coś, co ją przekracza. Przy pisaniu bezpośrednio, prostymi frazami, Ledowska intuicyjnie omijała dosłowność, zatem to, co najstraszliwsze, ledwie zasugerowała, delikatnie musnęła – i oto dana historia kończy się, kończy w najciekawszym momencie, a my zostajemy z przeświadczeniem, że rzeczy istotne zaczną się dziać dopiero teraz, po kropce za ostatnim zdaniem. Nie ma to jednak nic wspólnego z ową powszechną manierą hollywoodzkich seriali w których każdy odcinek musi się skończyć w takim miejscu, żeby odbiorcę niszczyła ciekawość: co dalej? Tutaj te „momenty” są tak ułożone, że czytelnik doskonale rozumie, jaki obowiązek na niego nałożono i dlaczego nie wszystko warto było opisać. Ta książka nie tyle igra z wyobraźnią czytelnika, ile skłania go do uruchomienia najpierw jej, a potem refleksji. Każda z tych delikatnych miniatur daje do myślenia w sensie jak najbardziej wziętym z Riceoura i w większości przypadków nie sposób w myślach nie poprowadzić jej dalej, dopowiedzieć, uzupełnić.

            Tożsamość – jeden z wielkich tematów, które nigdy się nie znudzą. Kwestia tożsamości to jeden z niejawnych bohaterów tej książki. Dla osób z poplątaną biografią ta kwestia potrafi być – inaczej, niż dla filozofów – sprawą praktyczną i dość pilną. Ledowska urodziła się w Polsce, w Tłumaczu (obecnie Ukraina), w żydowskiej rodzinie. Kilkanaście lat po wojnie wyemigrowała do Izraela, gdzie zamieszkała na stałe. Odtąd kwestie narodowe i wyznaniowe, nawet jeżeli ona o nich aktualnie nie myślała, by tak rzec, „myślały o niej”, to znaczy wciąż była zmuszana do konfrontacji z nimi.  Rzecz godna uwagi, Ledowska, w przeciwieństwie do filozofów, odnajduje w końcu swoją tożsamość. Do tego nie jest ona prowizoryczna i nie wymaga podpierania kruchej konstrukcji licznymi zastrzeżeniami. Wręcz przeciwnie, książka kończy się solidną konkluzją (na szczęście nie do końca domkniętą), do tego spisaną wytłuszczonym drukiem: „Więc kim jestem? Chyba jestem polską Żydówką w Izraelu. Jestem Izraelką z polskimi korzeniami, ale też z polsko-izraelską duszą”. Osoby, których biografia nie ma nic do powiedzenia potrafią mieć większy kłopot z tym odwiecznym problemem. Tym jednak, co najbardziej imponuje, nie jest odnalezienie własnej tożsamości, ale pogodzenie się z owym „chyba”. Uznać niepewność za część siebie; więcej, uznać ją za niepewną część siebie albo jeszcze mocniej: zgodzić się, że jest ona częścią bycia niepewną siebie – czy można sobie wyobrazić coś, co bardziej świadczy o mądrości autorki? Zgoda na niepewność i nieoczywistość życia to jeden z nielicznych, wstępnych warunków mądrości.

            Są pisarze mający ambicję całkowicie skryć się za swoim językiem – w tej książce wręcz przeciwnie, to język kryje się za autorką, wysuwa ją na pierwszy plan i delikatnie pokazuje, kto tu jest „szefem”. W ten sposób spełnia ona naczelny wymóg Gombrowicza: „Tak piszcie, żeby było wiadomo po przeczytaniu, czy pisał blondyn czy brunet!”. Język tej książki jest lekki, zwinny i nieco naiwny. Niekiedy zdaje się, że tylko muska rzeczywistość, gładzi ją słowami, ale ta quasi pieszczota tylko zwiększa doznania, bo uruchamia wyobrażenia. To, co Ledowska przedstawia w swojej książce jest na tyle sugestywne, że więcej nie trzeba, dalszy nacisk jest zbędny, a my mamy wrażenie spacerowania bosymi stopami po miękkiej tkaninie. Owszem, dość często następujemy na coś twardego: znak, że w tym momencie biografia stawia Ledowskiej szczególny opór, a ona sama zmaga się z niełatwą materią.

            Przyjemność lektury wzmaga też plastyczność języka i jego ścisłe związanie z obrazami. To język mało abstrakcyjny, bardzo konkretny, ale zarazem lekko wycofany – tak, żeby i czytelnik mógł znaleźć tam dla siebie miejsce. Książkę dobrze czyta się na głos i doprawdy, nie mówię że wszystkie, ale wiele jej partii można w bezpieczny i silnie edukacyjny sposób czytać dzieciom zamiast wieczornej czytanki.

            „Pisarz, który chce być czytany  jeszcze przez potomność, nie powinien skąpić napomknień wartych całej książki i myśli godnych dysputy rozrzucanych niedbale w rozmaitych zakamarkach poszczególnych rozdziałów w taki sposób, byśmy musieli nabrać przekonania, iż mógłby je tak rzucać tysiącami” – ta myśl Georga Christopha Lichtenberga wiele razy przychodziła mi na myśl w trakcie lektury książki Ledowskiej, a właściwie to ciągle kołatała mi się pod czaszką. Ledowska bowiem także ma tę pożądaną przez pisarzy umiejętność sugerowania, że gdyby chciała, mogłaby te swoje biograficzne miniatury także rozrzucać tysiącami. Skądinąd niewykluczone, że tak jest, dlatego z dużym spokojem czekam na kolejną jej książkę. Czy to będzie jeszcze bardziej rozbudowany tekst bazowy, czy zupełnie nowe wydawnictwo jest sprawą drugorzędną.

a

a

Jacek Zalewskia

 

Jacek Zalewski. Urodzony w 1975 r. w Lublinie. Absolwent filozofii, pisarz, publicysta, fotograf. Zadebiutował w lubelskim miesięczniku kulturalnym „Na przykład”. Autor filozoficznej książki „Wstęp do wątpienia”, wielu esejów publikowanych m.in. w „Twórczości”, „Akcencie”, „Kulturze Enter” i „Czasie Kultury” oraz tekstów naukowych. Miłośnik analogowych aparatów fotograficznych i starego sprzętu audio.

aa

a

a

Mira Ledowska – z domu Krum, ur. w 1937 r. w Tłumaczu, na terenie dzisiejszej Ukrainy. Ocalona z Holokaustu, nauczycielka języka polskiego w Izraelu. Babka i siostra matki, Ludwika Hartenstein, w czasie likwidacji dzielnicy żydowskiej zostały wywiezione do obozu zagłady w Bełżcu. Z Tłumacza wraz z rodzicami mała Mira uciekła dzięki pomocy miejscowego rolnika, który wywiózł ich z getta furmanką. Tuż przed opuszczeniem getta tłumackiego zginął tragicznie jej nowo narodzony brat. Po ucieczce z getta wraz z ojcem i matką ukrywała się w młynie u pana Dwolińskiego w Beremianach. Potem Krumowie ukrywali się w lesie. W wyniku donosu polskiego leśniczego ojciec Miry Ledowskiej został zastrzelony przez niemieckiego żołnierza na oczach ukrytych matki i córki. Następnie obie trafiły do miejscowości Pużniki, gdzie przyjęte zostały przez Antoninę Działoszyńską. Działoszyńska z pomocą miejscowego proboszcza załatwiła kobietom fałszywe dokumenty. W jej domu, jako kuzynki zmarłego męża gospodyni, Adela Krum i jej córka, jako Adela i Maria Kowalik, przeżyły okupację. Po pobycie w Monasterzyskach i Jeleniej Górze, przeprowadziły się do Wrocławia. Mira Ledowska ukończyła tam seminarium nauczycielskie i rozpoczęła studia polonistyczne, jednak po antysemickim incydencie na uczelni w 1957 r. zdecydowała się przerwać naukę i wyemigrować do Izraela. Tam wyszła za mąż za pochodzącego z Łodzi Bronisława Ledowskiego, którego rodzina przeżyła tamtejsze getto. Skończyła hebraistykę i przez 36 lat pracowała jako nauczycielka przedmiotów hebrajskich. Od 2001 r. zatrudniona w Instytucie Polskim w Tel Awiwie. Spotyka się z młodzieżą, aby opowiedzieć o historii swojej rodziny i „Sprawiedliwych wśród Narodów Świata”. 

PODZIEL SIĘ

Do góry