Krytyka literacka. Poezja, proza, literatura współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.

Recenzje uwięzione w płci. K
Rafał Gawin

Miały być same książki kobiet – i są. Dlatego, szanowna redakcjo, melduję wykonanie zadania. Zawsze lepiej płciowo niż bezpłciowo. Nawet jeśli to jakieś uwikłanie. Tendencyjna gonitwa za niewidzialnym ogonem w kółko – i krzyżyk. Tak, do tej pory nie wiem, czy mam problem z matką. Większy chyba z matką ziemią. I o tym recenzowane wiersze są bardzo rzadko. Jeżeli wiersze są o czymś, a nie wystarcza im po prostu jakaś forma (prze)trwania.

 

Recenzowane książki, oprócz pierwszej i ostatniej, ukazały się w roku 2018. Wspomniane dwie – odpowiednio w 2017 i 2019. Taka klamra, a przy okazji doskonała okazja do nadrobienia zaległości i wyjścia naprzeciw nowym modom, trendom i lansom.

 

Ewa Lipska, Pamięć operacyjna (Wydawnictwo Literackie, Kraków)

 

Laureatka Nagrody Tuwima (2017) i Silesiusa za całokształt twórczości (2019) to już postać historyczna. Mnie jednak zastanawia podjęta przez poetkę strategia nadobecności, polegająca na wydawaniu książek – przede wszystkim poetyckich – praktycznie co roku. Problem jest o tyle poważniejszy, że tak uznana i ważna autorka może nie spotkać się z równie uznanym i ważnym redaktorem-selekcjonerem, toteż wszystko, co napisze i złoży, ulega natychmiastowej publikacji. A przecież gdyby wybrać, z ostatnich kilkunastu książek, najbardziej nośne i świeże wiersze, można by ułożyć z nich mniej więcej trzy książki, bazujące na naprawdę dużej pamięci operacyjnej. A pamięć o poetce i jej istotnych dokonaniach lirycznych w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku na pewno by na tym nie ucierpiała. Tym bardziej szkoda. Ta Pamięć operacyjna, jako źródło fascynacji i lęków, pracuje na zmiennych obrotach. Zbyt często wyprzedza ją postęp technologiczny, szybciej od niej reagują media społecznościowe. To trochę tak, jakby historyczka-optymistka z ambicjami przyszłościowymi reaktywowała „Młodego Technika” i próbowała go sprzedawać niekoniecznie przez Internet. Z tym samym problemem w ostatnich książkach borykał się Tadeusz Różewicz. Dlatego w przypadku obojga wracam do ich korzeni, co państwu z pełnym przekonaniem rekomenduję.

 

Mirka Szychowiak, Trzeci migdał (J, Wrocław)

 

Trzeci migdał to coś wrodzonego, ale jednak nadprogramowego. Co się prędzej czy później traci, chirurgicznie, przeważnie przy znieczuleniu jedynie miejscowym. Choć zdarzają się wyjątki, związane z pełną narkozą, całkowitym wyłączeniem odczuwania. Trzeci migdał Mirki Szychowiak uwiera w inny sposób. Autorka ironizuje na temat dobrych rad, niejednokrotnie – siłą rzeczy i imperatywu wyraziście tu obecnego podmiotu lirycznego – przemycając do tego gawędziarskiego dyskursu, właśnie i przewrotnie, swoistą mądrość nieciemnego ludu. Tym razem obywamy się bez dodatkowych bohaterów odartych z bohaterstwa nawet dnia codziennego. Jeżeli już, to pojawiają się w formie pretekstów: opowiadając ich, Szychowiak przede wszystkim zwraca uwagę na odbiorcę komunikatu. Tak, najistotniejsze jest liryczne ty, ukryte w pierwszej osobie liczby pojedynczej, ulubionej autorki, nomen omen, Jakie to życie jest krępujące. Oswajanie się ze słabościami i, z czasem, rosnącą i rozkwitającą melancholią wymaga prostych i konkretnych środków. Choć, jak u Darka Foksa, który pojawia się tutaj – a jakże! – jedynie pretekstowo i zdrobnieniowo, najbardziej w tych wierszach boli to, czego w nich pozornie nie ma. W tym tkwi ich fundament – brak, i warto go odczuć. To dość smętna książka, ale bywa tak, że inaczej się nie da, jak autorka wolała podkreślić we wcale nie tak znowu intymnej dedykacji dla wyżej podpisanego.

 

Julia Szychowiak, Dni powszednie i święta (Biuro Literackie, Stronie Śląskie)

 

Parada memów. A raczej co najwyżej ich opisów. Mogę się uśmiechnąć, ale jednak wolę ich pełne wersje. Wizualne. W każdym razie – bardzo zjawiskowa okładka. I wystarczy. Autorka się nie postarała, to dlaczego miałbym ja?

 

Urszula Honek, Pod wezwaniem (WBPiCAK, Poznań)

 

Nie tylko ja mam kłopot z tą książką. I nie tylko ja się go nie pozbędę. Jeśli Trzeci migdał Szychowiak uwiera, to Pod wezwaniem gniecie wszystkie strefy komfortu. I „wszystko” jest tutaj wystarczającym i precyzyjnym kwantyfikatorem, nie jakąś bezkształtną masą wiersza, który szuka tożsamości w skokowej terapii szokowej. To zresztą poważny skok jakościowy i oryginalnościowy, biorąc pod uwagę mocno ośmielonowyobraźniowy debiut krakowskiej poetki (nieżyczliwi aż podmieniali literę w jej nazwisku). Skok na głęboką wodę, która niczego nie zmywa, raczej mocniej podrażnia dotychczasowe i wciąż powstające zadrapania i skazy. To swoista BDSM-akupunktura, a jednocześnie esencja kobiecości, do jakiej nie mam dostępu jako przedstawiciel szeptanego i szemranego patriarchatu. Ale przecież te wiersze nie oceniają, one dają świadectwo z czerwonymi paskami, które nie gwarantują żadnej promocji, nie wspominając choćby o karze jako nagrodzie gdziekolwiek na ziemi. Po niej zresztą stąpają twardo, nie rozczulając się nad bezdusznym losem poczwarek i motyli, nie uciekając w łatwość ckliwości i inne eteryczne ości wczesnego dojrzewania poetyk, przez co bardzo szybko zostaje po nich co najwyżej szkielet. To taki kontrakt podpisany krwią, kościół bez bogini i innych metafizycznych usprawiedliwień dla kategorii fizyczności w żywych, jeszcze oddychających wersach. Polecam – mały czytelnik o wielkim apetycie.

 

Hanna Janczak, Jeszcze ciszej (WBPiCAK, Poznań)

Jak napisać książkę o hodowaniu roślin na balkonie? Właśnie tak. Jak unikać pretensjonalnych zmagań z formą i treścią? Tak właśnie. Jak dawać czytelnikowi dużo frajdy i przestrzeni, w której aż chce się gubić? Ekologicznie i ekonomicznie? To jest ten wycinek rzeczywistości, ten widok na zmieniające się braki natury i kultury, ten wiatr, letni i ożywczy. Nawet jeśli ten niezobowiązujący styl, to zaklinanie w zagadaniu, ma odwracać uwagę od strachu i składających się na niego elementarnych lęków. Nawet jeśli to terapia przez teatr na ogrodzonej barierką plenerowej scenie, a występy i inscenizacje (wewnętrzne) bardziej służą podglądaniu (często przypadkowej) publiczności niż zapewnianiu akcji i atrakcji. Luz to tutaj słowo klucz; może też pewien rodzaj wolności, jednocześnie od i do, w pustym przedziale rozwiązań równania z kilkoma niewiadomymi. Nierozwiązywalnych na dłuższą metę, dlatego skutecznie wymuszających ponowne straty w tym wyścigu. Biegnijmy, nikt nie woła!

 

Justyna Kulikowska, Hejt i inne bangery (Ha!art, Kraków)

 

Nośny tytuł, znowu (jak zwykle w tej serii) mocna i przyciągająca uwagę okładka. Na poziomie produkcyjnym wszystko się zgadza. I pierwsze wiersze jeszcze bardziej nas do tego przekonują: mamy debiut z prawdziwego zdarzenia. OK, niestroniący od znanych dla poezji ultralewicowo zaangażowanej tropów, motywów i wkurwów, od nadużywania młodzieżowego slangu, opartego na inwektywach typu „ty typie” (w niektórych środowiskach taki argument kończy dyskusję). Ale świeży, dynamiczny i oszczędny nawet w kumulowaniu (de)lirycznych nerwów wokół kilku tematów przemocowo-gwałtowo-komunistyczno-eko-LGBT+HWDP. To jednak, niestety, tylko pierwsze wrażenie. Ta książka wiarygodnie się rozpędza, by gdzieś jeszcze przed połową (a nie jest to rzecz obszerna objętościowo) stracić impet i grzęznąć w schematycznych powtórzeniach i jeszcze bardziej tendencyjnych hejtach. By zjeść własny ogon i jednocześnie krzyczeć: nie mam ogona! Stop złemu dotykowi takich skojarzeń, ja tylko próbuję wyjść z twarzą z liryki co do zasady miażdżącej męskie maski. Liryki wypadkowej głowa-mur, zbyt często zderzającej się ze ścianą. Złośliwi mówią, że w sporej części współautorem tych wierszy jest, figurujący na stronie redakcyjnej jako redaktor, Szczepan Kopyt. Ale nawet on ich nie uratował.

 

Magdalena Gałkowska, Bestia i powódź (Fundacja Duży Format, Warszawa)

 

Magdalena Gałkowska nie bierze jeńców. I nie ma pretensji do niczego. Jej podmiotka rozbraja świat, choć nie zawsze dysponuje bronią, która działa. Ot, paradoks, jakim autorka Fantomu posługuje się od bierezinowskiego debiutu o odważnym i prowokacyjnym tytule Fabryka tanich butów. To waga, ranga i odpowiedzialność tytułów. Strategia małych, ale głośnych kroków: cios, wycofanie się, unik, dwa ciosy, przebieżka, gra na czas i osłabienie przeciwnika. Ale czasu jest niewiele, wiersz musi się domknąć, bo inaczej nastąpi kataklizm. Co ja tutaj konfabuluję – seria kataklizmów. Ale, ale, mamy tu też podskórne wątki demoniczne – i nie trzeba czytać tych wierszy od tyłu, by dotrzeć do jakiejś kaki demona, wyznania wiary w ewolucję czy wolne przesądy. Bestia również niczego nie wyjaśnia, nawet w interpretacjach zbliżonych do feministycznych. Tak samo blurb Marcina Zegadły, który postuluje, że autorka wie o nas wszystko. Właśnie nie wie niczego, dlatego tak skutecznie nas punktuje. Nawet jeśli wprost, na wyrost i pod włos gładkiej formy.

 

Bogumiła Jęcek, Rozdziały (Kwadratura, Łódź)

 

Sprawność warsztatowa, dążenie do skrótu i wrażliwość na prywatną historię w wyklętych kontekstach. I tyle może okazać się akurat, choć to zwykle punkt wyjścia do dalszej pracy: w wierszu i z wierszem. Jęcek jednak woli opowiadać i stawiać (zbyt) papierowe dekoracje. Stawiać się? W tych wierszach panuje swoisty spokój, jakby obrazy w nich zawarte zostały namalowane (zbyt) szybko schnącymi farbami. Wyraziste, ale jednocześnie martwe natury ludzi i pomieszczeń. Ukryte w piwnicach metafory, do których nawet sama autorka dociera z trudem. I, paradoksalnie, je rozmywa. Przemilczenie i nieprecyzyjne uogólnienie w jednym stoją domu, a może nawet i trzymają się za ręce. To (zbyt) silna antysymbioza. „Zbyt” tej recenzji patronuje, wzięty w nawias niczym poziomy istotności omawianych tu wierszy. Co z nich zostanie, gdy ograniczymy zaufanie do podmiotki lirycznej, (zbyt) często mówiącej szeptem? Wolę pochopnie nie wyrokować; książka na pewno ma szansę na konstruktywne wykorzystanie po jednej ze stron politycznego sporu. Tylko czy wydawca umiał to wykorzystać?

 

Ewa Olejarz, Mongolski cyrk (Instytut Mikołowski, Mikołów)

 

Azaliż cyrk to jest, ale nasz, polski, a przynajmniej polskojęzyczny, językiem niczym wężykiem podkreślony. I mamy tu dwa porządki narzucone, ale jakby więcej niż dwa nieporządki nabyte, ważniejsze w rozważaniu, dlaczego książka ta, zwarta i wykombinowana, podróżuje przede wszystkim we wsobnej przestrzeni, choć jakby cierpiącej na roztrojenie jaźni, swoisty rozpad cząsteczkowy, rdzenny i fundamentalny. Gdzie pojęcia tracą znaczenia, by zyskać coś więcej: swobodę braku komunikacji z innym, balsam na bolączki towarzyszące nieokiełznanej obcości. Olejarz się nie mizdrzy, grzmi cicho i szepcze wrzaskiem, by rozbić wszystko o ziemię, wróć, o niebo, którego przecież nie ma, choć stanowi tu punkt odniesienia. Cywilizacyjny, swojski, najeźdźcy mogą zazdrościć tym wierszom nadmiernej swobody, miernej artykulacji maksimum na miarę polskości. Znowu antytezy, antyszanty i inne środki anty, niczego nieuświęcające, nieusuwające pustych miejsc i przebiegów. I nie jestem w stanie, stałym a nawet ciekłym, by rozstrzygnąć, kto jest skuteczniejszy: armia wierszy czy uciekinier recenzji.

 

Kamila Janiak, Wiersze przeciwko ludzkości (WBPiCAK, Poznań)

Sprzeciw to nie tylko energetyczne pokrzykiwanie w imię jakiejś antypolitycznej bądź antypoetyckiej anarchii. To proste streszczenia opisów życia niecodziennego, choćby i przesypianego. Może nieco punkowe, może nawet czerpiące ze skrótowości Ilony Witkowskiej (ale jakby mniej ekologicznie; zwolenników teorii spiskowych uspokoję: tak, wiem, kto debiutował wcześniej). Podkreślające swoją odrębność i nieprzystawalność do łatwych interpretacji. Niespuentowane i wsobne. Nieparadoksalne (bo przecież ile można grać na sprzecznościach w sprzecznej z zasady sztuce poezji). Aż się ciśnie do ust i na klawiaturę: tak mi pisz. Niczego nie udowadniaj. Nawet jeśli to jedynie prywatna historia trasy niekoncertowej. Zbiór hermetycznie spakowanych przeżyć i wyżyć. Smuta.pl. Niepiosenki? Mariusz Grzebalski robi to inaczej, zostawia przyczynowo-skutkowy ciąg skojarzeń tradycji i kultury, nie odcina tej, często jednak ciążącej, pępowiny. Janiak nie interesują półśrodki, destylacje i destynacje. Owszem, miewa skłonności do efektów specjalnych, ale oszczędnie się nimi posługuje: naturalnie, jakby mimochodem. I na pewno nie odwraca nimi uwagi od jakiegoś sedna. Tego sedna wcale może nie być. I taki jest morał z tej historii, wartej niejednokrotnej lektury pod kołdrą.

 

Marta Podgórnik, Mordercze ballady (Biuro Literackie, Stronie Śląskie)

 

Ostatnio, z racji kontrowersji z wierszami zebranymi, a także wydaniem, datowanym jeszcze na 2018, wierszy wybranych Tomasza Pułki, przypomina się jeden ze słynnych blurbów Adama Wiedemanna: Pułka pisze już tak dobrze, że może pisać niedobrze, bo i tak jest dobrze. Marta Podgórnik ma tak od urodzenia. O czym zresztą mówi w wierszach wprost, bezpretensjonalnie i nieustraszenie. I chociaż polska poezja nie ma już na imię wyłącznie Marta (choć historycznie takie rozpoznanie musiałem potwierdzać w niejednej ankiecie), ponieważ skutecznie rozgrywa się poza męską szatnią i toaletą, autorka Prób negocjacji dalej nadaje ton. W swoim rytmie, tempie, uwzględniając silny idiom i charakterystyczny tembr. I nawet jeśli posądzać te wiersze i piosenki o niechlujność, o pewną naturszczykowość, zbyt daleko idącą dowolność formalną i estetyczną (bo przecież mówimy tutaj często o nowych wersjach konkretnych przebojów), to jest w nich jakiś pierwiastek autentyczności, jakaś brudna prawda jednostkowego doświadczenia, polegającego na działaniu, zaniechaniu papierowych dywagacji. I jeszcze ta miłość, która przegrywa wszystko, choć przegrywała odwiecznie, co odzwierciedlało się w tonach papierów i analiz związków i rozwiązków, romansów i dąsów, to jakby przegrywała tu i teraz, po raz pierwszy, wiarygodnie i boleśnie zabierając ze sobą część opiewanego okaleczonego świata. Stara fala, która nie leczy ran. Życzę każdemu takiego talentu, morderczej odwagi i pełni w pustce wiersza.

 

Anna Matysiak, Tyle nieznanych ryb (Convivo, Warszawa)

 

Bardzo prywatny przewodnik po płynnych przejściach. Ten głos niespokojny, łamiący się, zresztą jak sporadycznie łamie się forma tych wierszy. Uskoki, braki, niedopowiedzenia i niedoszacowania. Przeszłość jako defekt, który należy pielęgnować, bo inaczej rozsypie się to, co nienazwane, znane jedynie z widzenia podczas kolejnych, coraz mniej pewnych przejść. Pewna intymność w ograniczonym dostępie i przeznaczeniu, wyrażająca się w masturbacji jako ostatecznej formie krachu systemu opartego na wiedzy. Kosmos, prywatny, bezpośredni, ale i zapośredniczający stany lękowe w próżni, ciamkowatość życia w głębinie. Skuteczniej o tym pisać, niż interpretować. Za dużo strzępów historii rodzinnych, pretekstów do ucieczki w bok, po ciemku też. Droga na skrót, bo przecież nie skróty, tutaj szukamy się i szukamy rdzennej postaci języka, nawet jeśli jeszcze nie znał słów. Nie wiem, czy mam prawo domagać się więcej i czy moje mniej zamyka się w odautorskim akurat. Osoba mówiąca w tych wierszach w tym temacie milczy. I to rośnie.

 

Siksa, Natalia ist sex. Alex ist Freiheit (Korporacja Ha!art, Kraków)

 

Nie będę się wyżywał, ponieważ usługuje nawet na to. Teksty Siksy nie bronią się w żadnym kontekście literackim i muzycznym, koncerty wygrywa emocjami i performancem. Siłą rażenia przestraszonych typów, których uwodzi ta dość płytko generowana energia i siła. Podobną publikację w wersji papierowej można jednak tłumaczyć względami komercyjnymi. I tego się, dyplomatycznie, trzymajmy. Poszerzanie pola (walki) to jednak tutaj nadużycie semantyczne, estetyczne, filozoficzne, a nawet feministyczne.

Anna Adamowicz, Animalia (Biuro Literackie, Stronie Śląskie)

 

Anna Adamowicz debiutowała Wątpiami, w których dokonywała eksperymentów głównie na materii zbliżonej do osoby w tych wierszach mówiącej (o sobie). W Animaliach natomiast, jak wieść gminna niesie – po licznych radach, wskazówkach i naprowadzeniach, sięga po bardziej zróżnicowane rozwiązania, zgodnie z zasadą (niekoniecznie zbliżoną do autorskich rozpoznań), że ja to ktoś inny. Dlatego nowe wiersze-preparaty estetyzują globalnie, lokalność i wsobność rezerwując dla tematów zaangażowanych w kobiecość i feminizm (choćby słynny już w niektórych kręgach wiersz z tasiemcem). Estetyzują skutecznie, ponieważ nawet wielki głód na Ukrainie, w tekście Adamowicz sprowadzony do skonsumowania dziecka przez matkę, jawi się jako bardzo sprawnie i grzecznie wykoncypowana błyskotka-wydmuszka. Ukrainie w tych wierszach wręcz patronuje Dawid Mateusz; mamy tu też nawiązania, chyba raczej świadome, do Tomasza Bąka, Radosława Jurczaka czy Tomasza Pułki. Życzliwi powiedzą: przechwycenia, złośliwi zostaną przy imitacjach. I właśnie tak to jest, tak to się konstruuje i kreuje. Dokonywane są zabiegi na otwartych sercach wierszy, które umarły na stole operacyjnym, ale kardiolożka nie mogła tego zauważyć, zajęta chirurgiczną precyzją wycinania i szycia. Tu przymiotnik (a nawet nadmiar przymiotników), a tam zgłoskowiec. Tu rekwizyt (a nawet cała rupieciarnia), a gdzie indziej bibelot, ozdóbka, błyszcząca się pod światło lub świecąca w ciemnościach. Piękno i brzydota kontrolowane na poziomie formy. Tylko gdzie w tym jest jakaś elementarna choćby cząstka doświadczenia, jakiś strzęp przeżycia i doznania, jakaś – nie bójmy się tego słowa – prawda wiersza? Już w Preparatach Przemysława Witkowskiego, dość chłodno potraktowanych przez krytykę, było więcej życia znaczeń. Tutaj, przepraszam wszystkich zachwyconych (a wiem, że jest ich wielu), nie daję się nabrać. Te wiersze to jakby przesypywanie piasku, z dowolnego miejsca na dowolne miejsce, przy wykorzystaniu solidnego, porządnie skonstruowanego wiaderka, o jednak nadmiernej liczbie misternych zdobień. I to może będzie brutalny cios, ale wolę najsłabszy wiersz Marty Podgórnik od najlepszego Anny Adamowicz, ponieważ interpretacyjnie – za Karolem Maliszewskim – zawsze byłem przemytnikiem prawdy (tylko nie szukajcie tutaj majtek z Potraw pośmiertnych). Niemniej książka na pewno poradzi sobie w nagrodach literackich i opracowaniach badawczych. Już usłyszałem, od środowisk krytycznoliterackich zbliżonych do miasta rodzinnego autorki, że Wrocław jej nie odpuści. A Wrocław ma siłę i wyleczoną anginę.

 

 

Tekst ukazał się pierwotnie w Afroncie

PODZIEL SIĘ