Wodopój
.
Żądne tornada wołają o moją krew z uszu
z płaskiego egzystowania z dębu i kruka
szczypniętym przez ząb srebrzysty co chciał mieć żonę nie zbłąkaną
od cezara do matczynego grobu ostatecznego biegłem
do miłości łona i oślepłem od światła iż tak miało być
Doszedłem pod drzewo zeschnięte którego gardło moje nie przełknęło imienia
Oparłem się co nie wyssałem żadnych skoków lat tysiące temu
Roznieciłem więc pożar
Bezsilna duchowość zmarłej kory przeze mnie zdartej
dała odporność ogniom i mojemu sadowi
Choć drewno było krwawe i łzawe badałem moralność tego żaru
Jakkolwiek krwi jeszcze nie poznałem
był to eksperyment czasu
Przysnąłem w jego iskrach strzelających
.
.
.
Czyniąc szczęście i władcy narodzin
.
Słodszym niż ta pierś będziesz w kontur wpisana
dla której drzewa i owoce w tyradę chwały stworzone
Rankiem w blasku pomroki niby krzątałem się
chowając się pod twoją ochroną która rozświetliła niebo w sieci splątane
Z czasem zrodziło się ciało w okrzyku twoim proteście
W przedświcie stopione kurczące w zimnej fali na gałęziach choin
W szańcu próśb i konań przeniknięty w skórę
błagając o przebłysk i pocałunek w miękkości ziemi soku
W bezkresie substancji narodzin co w sile miłości stworzonej
Zasnąłem w ciszy ostatecznej
.
.
.
Z widokiem na ścięty las
.
Raz pewien pamiętam ból był naszym panem
Targani północnym wiatrem stawaliśmy
nad szlakami przeminiętych narodzin
Pod gołębie wrota podszedłem
W drzwiach staną mroźny topornik, z kłami
Ja…
Uciekłem na pola pustynne uciekłem
W zmierzchu pamiętam
szarżowaliśmy na posłańców przeszłości
Gdzieś pod Australią zanurzyłem ręką po korę jesionu
Po kruszącym odzewie natury zgryźliśmy żołądki ciał naszych
i pamiętam flotę szarżującą na smoka spod skał
jakże był październikowy kat
Przed wiosną jeszcze do tułałem się pod park
Leżałem już i próchniałem wołając:
Gdzie jest mój Pan?
Gdzie jest Pan?
.
.
.
Na wzgórzu latarnie świeciły
.
To był grzech
od… gdzieś po Syberię
To był grzech
od fig po ocean
Mieczem ciosano przy narodzinach
aż po dziś aż po maj
Dzwoniły dzwony później w Bambergu
Gdy pewnego razu na gorącej jeszcze ziemi
ujrzałem kobietę całą w bieli
i biel tej ziemi
i skórę tej bieli
.
.
.
Dwanaście tysięcy trzygłowych łabędzi
.
Kroczyłem wśród pięści oliwnych w czarny i biały ślad
W kalectwie rozpaczy wód zegarów i porzuconej matki
Na wzgórzu dwunastotysięcznym
Niewymowny jest głód mojej modlitwy
i niewymowny głód walki co w nędzy próbuje zakwitnąć
Na wzgórzu leży jedno na drugim
i drugie na jednym
i uda i krzewy wołają o pomoc i przebaczenie
Ściągnąłem na oczy czarną flagę
a sumy były zerem
.
.
.
Blizna
.
dniami, skłóconymi dniami wisi ciężar odpowiedzi
czego wyjść, czego wejść, era rozumu otępiła
w grubym ciele, choć bez niego iść tylko do udręki kobiecości
jak umiera bez swojego czasu, a smutny jej los
od lat, gdy została wygnana
i ja z nią
i drzewo jest rozpaczliwe
z południa aż do południa
a włosy uwolni i drzewo oswobodzi
kłaść się, oddychać tym
od północy aż do północy
.
.
.
Którego byłem
.
ruszyłem pod gaj dębowy
ruszyły za mną tuczniki drakona
skryłem się pod miliardem wspomnień
tam karawan zaprzęgany w konie
na dnie rzeki stadem pławiły się cytryny
biały liść…
krzywoprzysiężny czas…
.
.
Feliks Stechnij (2002) – Urodzony we Wrocławiu muzyk oraz poeta uważający się za poetę samotnika, jak dotąd bez debiutu oraz tomiku.