Poezja współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.

Gabriel Korbus
Wiersze

1 Gladiator Rikus

.

Wynurzyłem się z pałacu i haremu rozciągniętych kobiet,
Wziąłem szklankę w rękę
I poszedłem na arenę, a tam już czekał Kalak,
Otworzył ramiona, przytulił mnie
I dał znak, by rozpocząć walkę.
Rikus wybiegł na arenę,
Kobiety były mokre a mężczyźni krzyczeli,
On zaś nie słyszał, tylko biegł,
W ręce trzymał siekierę,
Jego ciało było wyrzeźbione.
Kalak się śmiał i pił, i obmacywał swoje kobiety,
Ale ja widziałem zielone oczy Rikusa i wiedziałem,
Że będą z nim kłopoty.
Wybiegło trzech facetów, w rękach mieli miecze,
A on jednemu za drugim rozbijał ich głowy,
Przychodziło ich więcej i więcej
A on ich mordował i więcej i więcej
I więcej i więcej,
Daleko gdzieś szumiała pustynia,
A ludzie napawali się krwią,
Pili ją i kochali się na trybunach
Widząc orgię i sam Rikus też to poczuł,
I w końcu biegał po piasku, śmiał się
I tak roześmiany zabijał kolejnych.
Kalak nic nie widział, a ja wiedziałem,
Że teraz już trzeba uciekać,
Cały ten wielki król-czarnoksiężnik,
Który chodził po gwiazdach ze swoim mistrzem
Nie widział nic co się dzieje choć był jasnowidzem,
Stworzył świat przemocy
A w nim narodził się mesjasz gniewu.

To jednak nie była moja sprawa,
Wziąłem kobiety pod pachę i poszedłem
Na stadion rydwanów, tam gdzie łamały się karki.
Rzuciłem kilka złotych monet woźnicy
I sam wsiadłem na rydwan,
Tu też ludzie szaleli,
Napinali się, widząc rącze konie
I złote ozdoby,
Najbardziej zaś dziwili się mną,
Miałem jedwabne szaty, pierścienie na palcach,
We włosy wplecione kwiaty,
Pachniałem winem i kobietami,
Byłem jak świeży poranek i beztroska młodość.
Miałem białe konie i złocony rydwan,
Ruszyli w pościg, w pogoń za szczęściem,
Jechaliśmy i wiedzieliśmy, że nie warto żyć,
Jeśli nie będzie się pierwszym,
To jeden to drugi wyprzedzał.
A ludzie szaleli i kochali się ze sobą,
Dotykali swoich ciał i pili co mieli,
Jeśli mieli tylko wodę, wmawiali sobie, że to alkohol.
Przegrałem, ale żyłem, podszedł do mnie Rikus,
Wcisnął mi wino w jedną dłoń i uścisnął drugą,
A ja dałem mu całusa i powiedziałem na ucho „zabijmy Kalaka”,
On zaś się uśmiechnął i wypił wino haustem.

Poszliśmy z Rikusem do pałacu Kalaka,
Rikus wziął ze sobą swoją świtę a ja moich chłopców.
Kalak leżał pijany, otoczony swoją strażą,
Rikus podszedł do niego i wbił mu miecz w pierś,
Król zdziwił się, lecz nic już nie powiedział.
Rozgorzała walka, kultyści się bronili,
Ale tłum widząc śmierć tyrana, napierał i walczył,
Aż w końcu zmógł ich wszystkich.

..

.

2 Padalec

.

Spadłem na ten świat
Jak spadająca gwiazda,
Małe srebrne dziecko,
Mały boski cud.

Rikus siedział nagi na tronie z kości słoniowej,
Kobiety pieściły mu ciało,
Chciałyby być pełne nim
I nosić w brzuchu jego dzieci.
A on patrzył tylko na mnie
I widać, że to ze mną chciał spędzić tę noc,
Pod jego stopami leżały stosy rubinów,
Ale nic to było w porównaniu z rubinami jego oczu.

Trzymałem wino w ręce
I patrzyłem się na tego bohatera ludu,
Śmiałem się i cieszyłem,
Bo oto kolejny już raz uniknąłem śmierci.
On nie wiedział tego,
Ale tych wszystkich królów czarnoksiężników obsadziłem ja,
Ale teraz w piątym tysiącleciu mojego życia,
Postanowiłem już nie oszukiwać wieczności,
I nie próbować stworzyć nieśmiertelnego człowieka.

I ja także jestem śmiertelnym człowiekiem,
A im dłużej żyję tym bardziej widzę jaka to ułuda,
Jeśli rozciągnąć tak długie życie na tak długi czas,
Śmierć staje się już pewna.

Ale on o tym nie mógł wiedzieć,
Bo nie szukał nieśmiertelności.
Ja natomiast przeszedłem pustynny Athas wzdłuż i wszerz,
I pałętałem się pod czarnym słońcem dłużej niż ktokolwiek,
A i tak nigdzie nie znalazłem dowodu na trwanie duszy.

Tak długo chciałem stąd uciec
I wlokłem swoje niestarzejące się życie na wysokie góry,
Wiał wiatr, ale nie dało się wyżej
I nigdy nie będzie się dało
Wyrwać za zieloną opończę Boga.

Widzisz, nasz kochany układ planetarny,
Wisi otulony tym zielonym czymś
I nic co już wpadnie, nie może się wyrwać.

Miałem kiedyś wspomnienia z innych światów,
Ale teraz to wszystko pływa mi w umyśle,
Jak rozpuszczone bakterie.

Przeczytałem wszystkie książki,
Zbadałem każdy kąt tej planety,
Nie ma już żadnych zagadek, tylko wieczna niemoc.

Gdy miałem tysiąc lat z szaleństwa sprowadziłem pogrom,
Gdy miałem dwa tysiące, zbudowałem piramidę z bazaltu
By pochowali mnie tam gdy to już się stanie,
A teraz mam pięć tysięcy i nie pamiętam nawet gdzie już stała.

Żaden król-czarnoksiężnik nie pamięta,
Że nad jego głową wisi jak wąż imperator-czarnoksiężnik,
A ja nie mam ochoty już im tego przypominać.
Mimo to jednak nie jestem kimś więcej od niewolnika,
Który pada pod moimi stopami wycieńczony z pragnienia,
Może wbić mi w brzuch nóż i będę tak samo martwy jak on.

Straszny jałowy świat,
Po którym ciągną jeszcze żywych niewolników,
A Rikus siedzi tu jak dziecko i myśli, że to wszystko jest nowe,
Za zasłoną życia jest już tylko własna śmiertelność
I nie potrzeba umrzeć, żeby nie pozostać żywym.

Kiedy umrę? Za dzień? Za rok? Za tysiąc lat?
Nie ma znaczenia, śmierć jest tak samo bliska.
A Rikus pójdzie się kochać z kobietami i ze mną,
Tak jakby życie faktycznie mogło być wieczne.

Mógłbym wyczarować tyle rzeczy,
Ale chciałbym tylko wylecieć za Zieloną Opończę.

Żeby choć wiedzieć czy jest życie po śmierci,
Nie można się tak po prostu rozpłynąć,
Ale jakie niby mam argumenty przeciw?

Pamiętam, jak kiedyś chodziłem po zielonych górach,
To nie był ten świat,
A może po prostu to gdzieś przeczytałem?

Zielona Opończa to jedyna zielona rzecz na Athas,
Patrzysz na niebo i widzisz wielką zieloną smugę,
Ludzie uwielbiają na to patrzeć
Bo widzą w tym sen o utraconych lasach.

.

.

.

Pałac Świniowca

.

Musiał wierzyć, że anioły sfruną do jego lasu i wypuszczą zimną wodę, gdzie będą płynąć szczupaki. Miał tylko jedną szansę i jedną melodię z łagodnej opery. siedział w swoim gnieździe, uplótł go z własnych obrazów i pomysłów i niezaprzeczonej wiary. Słuchał i stał jednocześnie na skale, wieczorem, nad ciepłym i delikatnym morzem, wiało mu we włosy i chociaż był chory, to jednak to była pełnia szczęścia i godności, stał wyprostowany i chciał zasnąć, ale za bardzo cieszyło go samo stanie i przeciągła melodia, nie miał śmiałości czegokolwiek zmienić albo cokolwiek zrobić, bo nie chciał by ta chwila rozpadła mu się w słabych dłoniach. Chciał napić się gorącego mleka, ale wiedział, że jego ulga była opłacana niewygodą. Siedział i czekał aż anioły sfruną i uniosą go gdzieś, gdziekolwiek po tej melodii. Ozymandias dalej leżał w krzakach, ale co to miało za znaczenie dla tego szczęśliwego człowieka. co z tego, że anioły pleśniały na starych książeczkach, które widział w dzieciństwie, wszystko było zmyślone i on sam był zmyślony i wiedział to, nie było więc sensu żałować aniołów.

Zawsze jednak była przyjemność i ona otulała mu uszy, dalej stał i dalej był chory, ale przyjemność już tańczyła w swoim pałacu. To był ciężki taniec, tłuste, zwyrodniałe figury prawie się przewracały, ale jednak zawsze zdążały podstawić nogę i utrzymywały swoje cielska, złoto-rodzynkowy pałac, złote płatki w geometrycznych kształtach, tak jakby bali się pokazać boga, żartowali sobie, przestrzegając zasad, trzymali się dobra w tak zwyrodniały sposób, że aż stawało się złe. Siedział i kręcił się kilometrami właściciel przybytku, tłuszcz przelewał mu się w żyłach, ale był jednak jednym męśniem, dowodem zdrowia, które nigdy się nie załamie, nie ważne ile narkotyków popłynęłoby przez ten elektryczny mózg. Siedział i śmiał się do mnie, celował we mnie swoją tłustą ręką i mówił „bądź moim mysiem pysiem”. Misie pysie leżeli u jego stóp na złotych dywanach, tak miękkich, że aż skóra się odklejała i zapadali się w nim, w nim, w gospodarzu, przełazili do jego tłusto-elektrycznych żył i śmiali się i pili jego tłustą krew, tańcząc w pałacach jego komórek, wszystko stawało się nim w tym świecie, w jego świecie, każdy człowiek to nowy świat, ale jemu udało się zaprosić do siebie innych, łazili mu po myślach i przeżywali przygody, kształtowali wszystko swoimi myślami, byli prorokami w mózgu gospodarza, rządzili cyberpunkowymi miastami i zamkami na szczytach skał, ale jednak to wszystko było w nich i mieli ciągle tą myśl żeby pofrunąć jak anioły, żeby być jak on, gdy miał złote skrzydła i ostrą twarz. ale on nigdy nie miał złotych skrzydeł ostrej twarzy, zawsze był prawdą samą w swobie, wydłubywali tylko cząstkę jego i mówili, że to zwyciężający wszystko pierwiastek. I ja, jego misio pysio, byłem goły i obejmowałem się mokrymi dłońmi, dotykałem swoich piersi i ramion a on stał przede mną i leżał przede mną i patrzył na mnie, uśmiechał się serdecznie bo wiedział, że jestem jego misiem pysiem, szedłem do niego i byłem już gotów wejść do niego, wkroczyć w jego tłuste ciało, które zlewało się i zalewało podłogę z tej wielkiej bryły jak wielki waniliowy lód, jak żywy cukier i żywa słodycz, która sama zwycięża gorąco i zimno. szedłem w niego i coraz bardziej napinałem moje mięśnie i coraz bardziej to co było mną i poza mną nabiegało krwią i podnieceniem, szedłem i zanużyłem się w jego słodyczy, w jego brzuchu i piersiach, które spływały, opadały i były napięte jak tytanowe szelki. Wchodziłem w niego a w moje usta lała się tłusta słodycz, moje włosy malowały się na złoto a moje ciało chudło, jakbym był w nim herezją, jakby chciał kochać się tylko z dobrym grzechem, piłem go a on spływał we mnie i nie chciałem już aniołów ze spleśniałych kartek, które widziałem gdy byłem dzieckiem, zapomniałem o nich, teraz był tylko on, bolało mnie ciało bo tak bardzo chciałem być jak on a tak bardzo oddalałem się od jego prawdy, stawałem się aniołem choć chciałem być nim, a on spływał mi swoim waniliowym złotem do gardła, płakałem ale nawet moje łzy były przyjemne i złoto-waniliowe, anielskie rodzicielskie, widziałem jak złote myśli płyną mu w mózgu, byłem już prawie w nim, siedziałem nad rzeką, która prawie była rzeką z mojego zimnego lasu, o którym marzyłem, ale była złota, byłem nad morzem i wiał nad nim wiatr, ale to morze było złote i świeciło wspaniałym światłem, tak wielkim i tak świetlistym, że mogłoby zmieść cały świat. A ja zagłębiałem się coraz bardziej i kosztowałem jego oczu i chciałem być w jego świecie. Jego ręka zbliżała się do dołu, zamknąłem usta i wypuściłem oddech, ale wtedy on się cofnął i wyrzucił mnie z siebie, leżałem przed nim, ale miałem tyle godności jakbym rozłupywał mu głowę. „Bądź moim misiem pysiem w prawdziwym świecie, w prawdziwych światach, gdzie wieje prawdziwy wiatr, pójdź tańczyć”. Powiedział to a ja nabiegłem tłuszczem i spowrotem byłem człowiekiem i już nie aniołem i nie było już nic, nawet jego nie było, uciekł w ciemność i śmiał się jak chochlik, gdy znikał w nocy, wśród drzew i drzewa też uciekły, odeszły tańcem, ostatnim śladem i dowodem tego, że był tu i że był prawdziwy. Nic już nie było, ani jego, ani pałacu, ani aniołów ani marzeń tylko ja i bezmiar realności.

.

.

Gabriel Korbus. Poezja współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.

Gabriel Korbus. Urodził się w 1998 roku, studiował filologię klasyczną i produkcję medialną. Wiersze i artykuły publikował w kilkunastu czasopismach.
Jego największym osiągnięciem jest słuchowisko Cantos, opublikowane na kanate YT grupy audiowizualnej Nożyce Się Odezwą.

PODZIEL SIĘ