Poezja współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.

Grzegorz Marcinkowski
Wiersze

Narzędzia

 

Jest brak, dobrze wykalibrowany, na placach miast
Za którymi nie sposób tęsknić, w odległości
Z siebie do siebie, z witryny do ławki, z jednej
Niemożliwości w drugą, wybraną na zapas.
Jest widzenie katedry, mozolne pięcie się po
Schodach na pustą wieżę, wrażenie oddalenia
Od obecności, nagłej i nieskończonej jak
Kontemplacja choroby. Porzucają cię
Wszystkie wspomnienia. Łatwiej jest wymienić
Krzyk na chłód, spiętrzoną powagę dworca
Na płaskie pole, horyzont zaciśnięty na szyi.
Zawsze tęskniłem do bycia rozrzedzonego przez
Wezwanie. Jak słodcy towarzysze łapani byliśmy
Na boiskach przez unoszący się opar nudnej tragedii.
Śledzimy moszczenie się rzeczy w widzeniu, twojej
Śmierci w mojej tęczówce, w niemożliwej chwili
Pomiędzy pamięcią o tobie, a ciałem zepchniętym
W nieświadomość. Podróże okazały się daremne.
Place stolicy przyjmują pielgrzymów. Doznania
Kumulują się w dobrze skrojone narracje, nic
Nie zakłóca przebiegu wymian. Spotkałem go przy
Wejściu do pokoju, był jak ja, albo może
Zapomniałem już, jaki byłem. Kiedy wyciągał
Ostrze jedyne o czym myślałem to jego biała,
Tłusta skóra i szybkość, z jaką mnie
Zastąpił.

 

 

 

Uciekając

 

Niosę w szczękach wszystkich nadawców,
Przeładowany jestem i głoski mnie palą.

Niosę zwłoki kogoś, kto starał się być wami.
Otwiera się właz, kończą się rozmowy.

Naostrzone paliki nawinięte na nerwy,
Koniuszki nerwów przewodzą upał.

Powietrze ciąży, powietrze rodzi.
Ucieczki podłączone do ładowarek
Wydają cichy, równomierny dźwięk.

Wyglądam urzędnika, poleruję pin.
Upraszczam oficjalny znak, że jestem.

Nieśmiertelność mam zapewnioną.
Niosę w szczękach waszych nadawców.

Pełny jestem i brak mi głosu.
Wasze sylaby dobrze się czują
W megafonach, w syntezatorach.

Rysuję małe hasła na kruchym szkle.
Wskrzeszam ustrój z ruchomych cegiełek.

Rodzę ustrój, wargi mam suche.

 

 

 

Rozstawianie

 

Przewodząca siło użyj nas w pełni.
Roztrąć zbędne tkanki, utwardź to,
Co miękkie, zważ to, co bez miary.

Przewodni głosie, siło formatująca
Czknij nam jawy, osusz piksele, zatop
Nas w organicznej magmie, ocal komórki.

Przewodząca siło, raź nas prądem,
Wplataj w instrukcje obsługi,
Odważ nami ciekłe konstrukcje.

Przewodni wątku, wytrop nas w listach.
W zapchanych skrzynkach, w mnogich
Portalach, wytrop, wytrać nas.

Daj nam ciała z bakelitu, daj nam
Ciała z żelaza, daj nam ciała ze stali,
Daj nam ciała z papieru. Zbuduj
Z nas fabrykę, komunalny cmentarz.

Otamuj nami przepaść, która wycieka spod jednego
Nieba w inne niebo. W inny mrok nas zanurz,
W inne miano koloru.

Już nowe stworzenie pączkuje.
Nowa pamięć krzesze się z nas.

 

 

 

Interwał

 

Wystrzał na początek wersu, automatyczne reminiscencje
Z zamiarów. Na oknach wybijają się co ostrzejsze krople.
Nie chodzi za mną, mimo że dałem sygnał. Dłoń zwinięta,
Odłamek powitania jakby zdjęcie przepalone przez pamięć,

Pamięć odbita wydarzeniom, spopielone drogi pomiędzy
Przedmiotami, których on nie wymaga, pomimo iż podyktowałem
Mu siebie jako zadany temat, oblężoną analizę z chłodni i lodówek,
Z rynków zatrzaśniętych między jego a moją prostotą; donośne

Stylizacje, pulchne celebracje na ołtarzach. Przechowuję skandowane
Bez przekonania zaproszenia dla innych znudzonych. Mam już siebie:
Najnowszą instrukcję bez użytku, plan zabudowań, demontaż fabryki.
Dni zatrzaskują się w nim, tak że mógłbym go spoliczkować

Bez troski o dane. Sceneria nieodległa, wybrzuszenia terenu można
Pominąć w ostatecznej redakcji. Przechodzę przez korytarz, którego
Nie ma. Zatarasowany jestem sobą, gubię cień na miękkich sofach,
Pozwalam mojej senności załamywać się w kątach, rozwlekać swój

Tren na posadzkach, lśniących w martwej nocy. Nad ranem zbierają
Nas z pustych ulic. Jesteśmy braćmi w chłodnym połączeniu, w ciągu
Spotkań wypełniających przedpokój dziś już nie istniejącego mieszkania.
Lubię patrzeć przez teatralną lornetkę na balkon domu naprzeciw.

Czasem widzę na nim siebie patrzącego w inne okno. Czasem odwracam
Się ku sobie i przez absurd przestrzeni podaję sobie rękę. On przychodzi
Tylko w nocy. Powitamy go.

 

 

 

Z góry

 

Nieobecność ulicy przyciąga mnie.
Długo tkwię pod bramą, czekam.
Nie wiem na co ani na kogo.

Zaraz spadnie na mnie cień
Od czego zniknę, ale skończę
Myśl. Za chwilę przejdzie bramą
Ktoś, kogo poznam.

Mam plamy
Na rękach. Kurz w krtani.
Nie pamiętam upadku

Który przywiódł mnie tu
Siłą rozpędu. Mechaniczną
Siłą która wstrząsa rynnami
I chodnikami. Która dobywa
Krew z ciał. Która krzesze
Błagania w suchych ustach.

Konieczność jest siłą
Spoczynku. Zmieniam
Pozycje, utrzymuję ciężar.

Bramą zniknie
Ktoś kogo znam.

 

 

Wiersze współczesne.

 

Grzegorz Marcinkowski – autor trzech książek poetyckich, ostatnio Wtedy (Brzeg 2020). Mieszka w Dąbrowie Górniczej.

PODZIEL SIĘ

Do góry