***
Nie ustawałeś w płonięciu
nieśmiały płomyku.
Ziemia jest końcem
dla drżących powiewów,
więc wreszcie
zrobisz w sobie
miejsce na niego.
On cię otworzy
jednym oddechem.
***
Poranek cały w samotności,
odpływy w środku, atrapy miłości.
Spacer do sklepu na rogu ulicy,
wewnątrz wszystko oprócz metafizyki.
Więc wychodzę, zmieniam przestrzeń,
czuję, jak pod stopami układa się powietrze.
Niosę zakupy, mam pełny kosz,
w nim oprócz Boga wszystko.
Mijam jakieś dzieci,
nieskończoność przegląda się w ich twarzach.
Zawraca i jaśnieje obok ołtarza.
W domu potrącam lekko tajemnicę,
z ikony spogląda na mnie Oblicze.
Mógłbym tak patrzeć na nie długo,
ale wychodzę na dwór za jasną smugą.
Może On tak zaprasza do opowieści,
błyskiem, szumem, powiewem twarz pieści.
Mijam chodniki, przebiegam ulice,
odwiedzam strychy, przetrząsam piwnice.
Tak co dzień szukam Go po mieście,
pusty, zmęczony a cały w świetle.
Po deszczu
A listek brzozy
to będzie statek wielki,
którym ocean kałuży
przepłyniemy w drodze po muszelki.
Na takim listku tatko
mój kiedyś zwiedził świat cały.
Dzisiaj to zdarza się rzadko,
kiedyś tak dawniej bywało.
Płyniemy już długo,
chyba od podwieczorka.
Aż widać w końcu zieloną smugę
krainy o siedmiu portach
***
On odfrunął na gwiazdę jak słowik.
Pogubił wszystkie swoje rzeczy.
Wpadł do kieszeni Bogu.
Jeszcze wiszą pod sufitem jego oddechy,
całe ich naręcze dymią w niebo.
Powietrze garbi się po nim
w znak zapytania,
drżą po nim łyżeczki.
Nie skopiuje się go do żadnego pliku.
Nie sporządzi żadnej notatki
z miejsca zajścia.
Uznaje się go za zaginionego.
Uznaje się go za wyjątkowo martwego.
Uznaje się, że się go nie znało.
Ostatni
Marność nad marnościami
mówi lewa dłoń Bacha,
nie chcąc tknąć klawiszy,
podczas gdy prawa nieśmiało
usiłuje wydobyć cis.
Pisać czy nie pisać
pyta Bach, czterokrotnie
oglądając się za siebie.
Stawiać pałace dźwięków,
czy położyć się i zasnąć.
Przedzierać się przez
spiżowe fugi,
czy położyć palec
na ustach.
Chyba lepiej nie pisać –
mówi Bach – nie warto.
Wyjeżdża na Jamajkę,
zapuszcza dredy
i co dzień pływa w oceanie.
Hubert Czarnocki – urodził się w 1980 roku w Radzyniu Podlaskim. Ukończył polonistykę na KUL-u i Akademię Fotografii. Wiersze publikował m.in. w ,,Toposie”, ,,artPapierze”, ,,Kresach”, ,,Portrecie”, ,,Arkadii”, „Frazie”, ,,Wyspie”, ,,Elewatorze”, na stronie internetowej ,,Odry” i w ,,Dwutygodniku”. Autor e-booka ,,Jasność” (2008) tomików ,,Wołania” (2009), ,,Opowieść” (2011), ,,Tropy” (2015) i ,,Oddech światła” (2018). Pracował jako nauczyciel, fotograf, dziennikarz radiowy i prezenter. Obecnie wykonuje działalność lektorską.