Poezja współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.

Irena Šťastná
Wybór wierszy w tłumaczeniu Zofii Bałdygi

Kwadrans rozkoszy
(Čtvrthodina slasti)

 

To jasne
że skalę otwiera g-moll
nie tylko słuch mam wyrafinowany
tyle lat mieszkam
w pokoju z ksylofonem
uszlachetnia to rozwój wszelkich kwiatów
patrzę na twoje rozmiękłe palce
poduszeczki opuszek przyjmują
nowe marszczenia obu naskórków
zaniepokojona jest i skóra właściwa
drganie przekształca ją
w uległy dywan
używamy przede wszystkim języków
a mianowicie: slalomy ich dróg
są zasapanie otoczone
zielonkawym flamastrem
drgasz
to naprawdę przynosi skutek
jak kontury
zwarcie trzymają nasze treści
tutaj w końcu rzuci się smar
fiołkowe szczepy komórkowe
ogromne koślawe
zatykają nas oboje
powstaniemy z ziemi
kiedy wszystkie zadraśnięcia
zarosną regularnym tętnem
jak tylko zamieciemy
złuszczony naskórek pod liście roślin
przestronnego pokoju dziennego

 

 

 

***

 

Odkryłem legendę
dopiero pod koniec
przepisowego czasu:
leżała nieprzytomnie
na siedzeniu obok
z trudem przełykała
wodniste zwiotczałe
kropelki wokół nozdrzy.
Leciała na jednym oddechu:
o pobitym panu
z zabandażowanymi ranami twarzy
plecionym koszem
z produktami codziennego użytku
przejechał obok trolejbusem
pozostawiając prostolinijny
ślad świetlny
na ramieniu kucharki
myła tacki ze stołówki
po tylu dzieciach
z tyloma resztkami jedzenia
z tylu ust
w mokrym fartuchu
napiętym na pękatym brzuchu
a ja już spieszę wzdłuż muru
niechcący natrafiłem na dziadkowy cmentarz
po prawej oba walce wieży chłodniczych
duszą się szacunkiem
rozmiękłym chwiejnym
z cieniami drutu kolczastego pod płotem
nie pozostaje nic innego niż nieczule przejść pomiędzy
linijka na łopatkach
zaraz za zakrętem udawać
że nic tam nie było
albo tylko dziadek zaledwie lat osiemnaście
i już brzegówki
po raz któryś rozdrapują
strome brzegi
ociemniałych ramion Odry
i pobliskie glinianki
kucharka ma umyte
i ciska szmatą w kąt
za tę pracę niech się weźmie młodzież
pan stoi
jak zabłocony kamień
w końcu przytomnieje
i odchodzi
niech wszystkie rany
przenikną głębiej
w świetle dziennym
niech zapamiętają
przyszłą bliznę
każda wyjątkową
a legenda już się chyli
wydycha pod nierdzewem
stołówki przebudowanej
według aktualnych dyrektyw
ostatnia pokrywka
ląduje na ostatnim garnku
wybrzmi dotańczy
a ja – pan i dziś posłusznie
wracam Železárenską do domu
między cmentarz a stację azotową
Przed drzwiami stawiam kosz na ziemi
zdejmuję z twarzy bandaż.
Ładnie to zaszyli.
Zanim stara wróci z kantyny
pójdę precz z całym dobytkiem.
Nigdy nie pozwól kobiecie spuścić ci lania
sapał wtedy dziadek zanim go odwieźli.

 

 

 

***

 

Dopuściła się okrucieństwa
surowego, zwichniętego
w locie. Potem
z podziwu do samej siebie
oniemiała. Jej wolą było
zapłakać usprawiedliwić się
znieruchomieć nabrać lekkości. Drapieżniczka.
Już nie na wyczekiwane.
Prześlizgnąć się obok
umazana jaskrem.
Ku pamięci. Na niezapomnienie.
Orszak jest pożądany.
Doda powagi każdej twarzy.
Nikt jednak nie wyruszył na przemarsz
na szczyt wzgórza
po bezimiennych zboczach.
No pokaż się. Kobieto.
W błędzie wyobrażeń.
Z esowatym opryskiem
wędrownego grafficiarza na potylicy.
Bez wydzielin skórnych.
Teraz niezdarnie stąpająca
po suknie u sukiennika.
Ze skrzyżowanymi kolanami.
Otoczona. Chwytana.
Pożądane jest zostać
we własnym konfesjonale
przez całą długą noc.
Bez czucia na wietrznym pagórku
z twarzą wciśniętą
w dekoracyjną kratkę
w przyziemny przymrozek.
A jeśli nikt nie zamknie okna
przeciąg będzie hulać nieustannie
aż zmarzną wszystkie ziemniaki w piwnicach.

 

 

 

***

 

Poranny autobus pełen mężczyzn-robotników
dziadowsko przyzwyczajonych do syku drzwi
podczas regularnych postojów
o oślepionym spojrzeniu nowej zmiany
oczyszczonym poranną plujką
gdzie kobieta jest
nie do pomyślenia
gdzie kobieta jest
przerzucona z wieczora
w nawilgłe opary
oddaje tchnienie niczym więdnący rzepak
powiewa za wozem pada na pobocze
bo przecież wszystko jest wodniste proste
jak ci mężczyźni o wypróżnionych powiekach
popielniczek wspomnień każdego poranka
by jutro znów od nowa:
wsiąść
gapić się
być wiezionym
syk
pozdrowienie
kawka
wczoraj było też coś z kobietą.

 

 

 

***

 

Żeby na dachu wyrósł ogród – zwozili ziemię – grudy padające na jezdnię – jedyne bez winy – sufity wielu pięter obciążone ludźmi – błąkanie się po centrum handlowym – kiedy się zawaliło – dwudziestu jeden z nich nawet nie wymamrotało modlitwy.

Koparki są teraz na poziomie trzeciego piętra – na dworze mgła rozczula się przy ciałach – układają je w struktury geometryczne – w tle tyle anonimowych, wielkomiejskich gestów.

 

 

 

***

 

Kiedy przejechał psa na autostradzie – zahamował – wrócił – leżał tam: szybki ruch klatki piersiowej – rozpruty brzuch – i ten jego język – lgnący do asfaltu – niczym do ołtarza.

Wahał się i stał – bezradnie rozcierał dłonie – w końcu wskoczył do auta – po ścierkę do szyb – były tam smugi – okrył mu głowę – zrobił krok do tyłu – aby psie oczy – tam w dole – może przez brzuch – uciekły – szybciutko uciekły.

 

 

 

***

 

Przewóz ma miejsce nocą – żeby nie straszyć dzieci z podwórek – do kombinatu mięsnego -skrzydła na zewnątrz – ryjki – duchota – na zakręcie rzuca – buczenie – gęganie- horyzont jest w tym momencie – bezbrzuchy i rozpłatany – kiedy takiej nocy – spotkamy się w drzwiach – lepiej nie palić światła – cienie nie stawiają tyle oporu.

 

 

 

***

 

Kos pogwizduje statystykę niedobitków.
Noc bez pigmentu układa się do snu
za rozdętą w krzakach
reklamówką.

Dajemy sobie
dwojusty pocałunek kloakalny
ciężki i żmudny.
Dmuchamy w lustra.
Nie przyklękamy
przy leżącej postaci.
Żadna tu nie czeka.
Śpieszą się mijają gdzieś podążają.

Biała grudkowata ściana
na okrągło naokoło
okala naszą okolicę
cieknie po niej cudza ślina
rozchylam usta
skłaniam się w tamtą stronę
pozwolić jej przenikać
tmić się ćmić.

Godziny rozstępują się pokojowo
ktoś wpływa do śluz
zemdlony martwy umęczony.

Ruchy. Moździeż. Marmoladka. Galareta.
I krosty jak po niegdysiejszym uprawianiu miłości w roju komarów.
Nic więcej nie zostanie.

PODZIEL SIĘ