Etudia na jeden głos w trzech rejestrach
Studium związku
I. wstęp
pośpieszna eksplozja dobrego. nie płoszyć. nawet los
nie obnażał strachu przed co będzie,
może stół jednak solidny, z drewna, na lata, bez okaleczeń
może razem?
bawełniane słowa, miękkie,
znoszące wysokie temperatury i ciszę
b y ć rezonowało z przynależnością, niekoniecznie z doświadczeniem końca
kiedy syciliśmy się szronem, kiedy wystarczał.
drżenia nieodległych wzruszeń przychodziły na pamięć i na język
będzie tak albo tak, banalna alternatywa. ostinato
bo zwykłość nie dławiła,
świat coraz mniej światem, a coraz bardziej stawał się domem
II. sukienka
chabrowa, za kolano,
drapowana na zbyt małych piersiach (nie szkodzi)
i zbyt wąskich biodrach
(w sam raz, żeby rodzić dzieci)
a potem lentamente
twoje dłonie w guzikach i fałdach
i mówiłeś effatha,
i śniłeś mi się po imieniu
III. poduszka
w doskonałym splątaniu oddechów, crescendo
zbyt liczne, niewielkie, niepotrzebne nie. nieodwracalne pęknięcia:
bezpańskie słowa,
odraczane w czasie przepraszam. obca,
krzyżująca się osnowa poduszki jako świadek.
noc. urojenia, niespójne światła tak ostre, że ranią
obojętność i kara za wiarę w cud na zawsze, choćby tymczasowy.
obgryzam skórki do krwi. działam doraźnie
ciało stało się już tylko ciałem,
z którego coś wyjęto
Urodziny
listopadowy poranek. patrzę. na szybie ochrowe ślady
policzków i palców, lepkie plamy
zmieniają się w mapy, potem w drogi mleczne.
baby planet na jeden wieczór w naszym sterylnym M4.
cierpki wciąż jeszcze, wczorajszy zapach potu
dziewczynek zostawiony w poduszkach. girls just want to have fun.
zbieram ich lniane włosy z dywanu, starannie wklejam do albumu pierwszy.
pierwsza krew, pierwszy oddech w krzyku i na pierwszy rzut oka
ekstatyczna radość w początku. cud życia. ty.
powiedz, Świetliku, kto stanowił o naszym przylgnięciu,
tkwiło w decyzji, czy może w przypadku?
był mi lęk – myślę, kiedy jedenaście lat temu
przez małą szparę śluzów zwalniało się życie.
in principio erat verbum – czytam.
na początku, kurwa, był tylko ból – wspominam.
rozerwałaś mi krocze, Świetliku, przeklinałam na pamięć.
Rany po pęknięciu są głębokie, potrzeba szwów i długiego czasu,
żeby zarosły blizną – mówił lekarz w białym kitlu
– to dziewczynka.
twoje mleczaki w pudełku jako trofeum za nasz upór.
moja niema blizna jak chroniczna bezsenność. głupia.
to wszystko z ziemi wyrosło. z ziemi. rozumiesz, Świetliku?
Tribute to your skin
trzynastego lipca, każdego lata obchodzę
święto rozpamiętywania,
nieskończoną liczbę konfiguracji goryczy.
replika za repliką.
kryształki wspomnień rozcieram w palcach. do krwi.
plotę wianki, potem wrzucam do rzeki,
długo obserwując koła, dopóki nie sczezną.
odnawiam brak, niedosyt twojej skóry.
woda, sól i białko skraplają się z sutków, kiedy
flotylla łabędzi, tych rzecznych płaczek, responsorialnie
włącza się do śpiewu. cantus doloris, op. 1
na koniec przykładam ucho do brzucha,
do tej muszli, z której
ktoś wylał morze i dębową tratwę z rozbitkiem.
czuję to jak maleńkie pająki na skórze,
jakbym nie miała gniewu w rękach albo zębów,
a mam jedno i drugie, synku.
Anima
strup światła odrywa się z podniebienia
niczym woal szronu z agarowych szyfonier.
metastazy ciszy w ciele, jakby ukrzyżowane słowa.
nie ma boga. gdybyś był El, chciałbyś mnie znać, dotknąć.
niewinne zabawy, wzdłuż rzeki puszczane patyki,
czy któryś dotrze do wybranego mostu, miasta.
może co jest prawdziwe i czym to wypowiem
będzie pestką soli we krwi.
a może to wszystko jest nieistotne.
patyk utknie w sitowiu, nigdy nie dotrwa nurtem.
pestka obumrze. bóg już nie wróci.
płoszy się śnieg pod krzyżem, zbyt mocno uwiera
inkrustowana belka, może znów życie.
raz jeszcze rozstrzyga się tajemnica po co.
jak metronom w pogłosach uderzeń,
porządkuję zwątpienie strojąc palce, kość trzeszczy.
maestro w metrum na trzy
zaczyna kojące adagio. jest tak zwyczajnie.
znów wszystko płynie. zostaje człowiek. dotyka.
Rozwód
wchodząc tu, potknęlibyście się o próg,
ten starannie budowany przez lata
świetne, mniej święte, niechybnie śmiertelne,
szafot. na nim jeszcze śniedź z czułości, z mchu,
ściółka wiedzy, która wiernie opowie
kiedy bezsłowniliśmy bardziej.
bardziej.
bardziej tracąc sprężystość tętnic, słuch,
w synkopowanym procesie abrazji ścian,
starannym wymywaniu z nich bieli.
wszystko, czego nauczyliśmy się razem:
kość, lampa, stół, piach, nic
Joanna Pawlik – (ur. 1978), muzykolog, wiolonczelistka, biegaczka maratonów i biegów górskich. Mieszka w Żywcu, obecnie pracuje w branży samochodowej.