Poezja współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.

Maciej Melecki
Wiersze

ZWARCIA NA STYKACH

.

Ruchliwe przebiegi stałego zamarcia zaczynają się wciąż w tym samym
Mdłym punkcie, owym chronicznym zwidzie przewlekłego ściegu każdorazowego
Odpadnięcia od półmrocznej ściany grodzącego nas czekania na krótką przerwę
Wypatrywanego znikąd odetchnięcia inną gazą świtu, gdyż nie mogą się one
Nigdy skończyć w żadnym nieruchliwym momencie, jesteśmy bowiem
Stałą przepadania, krętą wypadkową zasysającej nas nieustannie próżni.

Długie, parogodzinne przemieszczenia aktywują dwudniowy zew,
W bezpośredniej bliskości innych wirów drążących kolejne żyły wodne
Na skroniach zjawienia się w tym osmotycznym czasie powolnego
Wychodzenia spod jarzma ośmioletniego wrzenia, przy kontuarze, kiedy
Siedzimy w podpiwniczonym ścieku, rozświetlonym kącie domagania
Się jeszcze jednego przedziału, który będzie wiódł do nieodkrytych wciąż

Tutaj źródeł, na drodze pełnej kocich łbów, byśmy mogli na piętrze zestroić
Się w odmienną gamę stu różnych przeciwciał, kontrapunktować wyłaniające
Spod kory zimo rodnych drzew polecenia, słane z zacieśniającego się wokół
Szyi okrążenia, już blisko osiwiałych pól, kosodrzewiny ryjącej w oku
Zagony najbliższej dali, by móc później przedzierać się przez tę dookolną
Zasłonę zgrzebnego przywidzenia, fluktuację jonów rozpadu każdego przejawu

Oporu, kumulujących się tąpnięć na dorzucanych deskach, po których można
Będzie przejść na drugą stronę tej błotnistej brei, danych oznakach szybkiego
Znikania za porastającymi skarpę zaroślami. Wykonywać sto rzeczy na raz
Byłoby teraz optymalnym rozładowaniem tego przeszywającego w pół napięcia,
Dzięki czemu mogłaby być przywrócona swoboda na tej pochyłej równi,
Usztywnionej cementowym korytem, jedynym dojściu i zejściu w dany przegub

Kłączastego zniesienia, bezustannie nacierającego ze wszystkich pionów i
Poziomów, ostaniu się rozmazem  na otynkowanej framudze, niczym poskręcany
Wybrak tworzący to samoczynne dno. Spadzisty okap tego rozdziału pokrywa go
Do samego końca, niewidoczne są przeto jego sumy i skrupulatne podliczenia, wszak
Każda jego część jest poronionym widokiem na coś, co miało się stać już zaraz,
Lecz nie mogło zacząć się w sondzie tego luku, w którym byliśmy tylko osadem

Dla tego, co nie mogło inaczej się upostaciowić niż właśnie jako porowate chomąto
W nastającej transzei przyszłości, składowisku samych tylko strat, niepoliczalnych
Wiązek zawilgłego lontu, wystającego z tej spłaszczonej kuli, miotanej bezładnie
Odruchami bieżących spraw na tym pustkowiu, gdzie domy czy bloki są bojami
Unieruchomionymi przez krzepliwą flautę pozbawionego kierunku nadejścia wciąż
Tego samego. Oni wykonują już ostanie paniczne podrygi, grzechoczą swymi

Skamlaniami o wolniejszy proces zmian, wydłużając, tym samym, swą ewakuację
W bezpieczne rejony niedosięgnięć. Tam dalej jest opuszczony szyb. Zamroczony
Przesył grzęźnie w grudowatej bruździe cienia. Nic do nikogo nie dociera. Zwarcia
Na stykach. Plądrowany przez półżywe mary szrot. Pełnia niczego przydusza aż po
Spaczony próg. Spoczynek dłuższy od przyziemnej rundy schodzenia w głąb iłu.
Wymiotny środek każdego zatrzymania. Gruboziarnisty powróz żrącego zawieszenia.

.

.

.

ZWICHRZENIA

.

Masyw ciągłego przedrążenia kumuluje się w przenośnych zaspach,
Wyznaczających błędny szlak przechodzenia na drugie strony tego samego
Poronienia, kiedy jesteśmy w sidłach komunikacyjnych awarii, ogołoceni
Z kierunków docelowego opuszczenia tego zbitego mrozem terenu.
Nakładanie się przeoranych obrazów do niczego nie zbliża, w każdym z nich
Dyndają rdzawe ogniwa łańcucha, nikt od tego nie robi się bliższym czy cięższym,
Tak samo jest odgrodzony sfałdowanym cieniem, swoim chromym poletkiem
Kolejnego uskoku w przeludnioną czeluść. Mgławica tej jaźni sunie nisko nad
Wykrotami, zagarnia najmniejsze gest odmowy, nie ma mnie poza żadną
Inną przeponą tego ochrypłego czasu, gdyż zachłanność owego rozziewu jest
Siarczystym obrotem o bezstopniowy kąt padania na dno tej szpuli, w której
Trawią nas nacieki bezwonnych kwasów. Stupor każdego wyprzedzenia. Ominięcie

Nie przyspiesza niczego. Kasowanie racji nie odmyka innych ujść. Niewidzialne
Przemieszczenia opalizują narożniki konkretnych sczeźnięć, wywołując z tego
Negatywu kontrasty przepadłych upostaciowień, ukazujące nie tylko niepokonywalne
Odległości między jednym przybytkiem a drugim skrętem w bok, lecz również samo
Tylko czekanie na, nieziszczalne w efekcie, drobne obietnice poprawy, która jest
Głuchym omamem na końcu zawisłego nad nami kija. Oddzieleni od siebie latami
Nieuwagi, doświadczalnymi torami losowych turbulencji, brakami i nadmiarami,
Mamy jeden wspólny wiraż, którym możemy ominąć porowate rafy poleceń
I nagłych wmuszeń, będąc stłoczonymi w rozedrganym oku tego miejskiego cyklonu,
Niczym podrzucony granat, na paręnaście sekund przed domknięciem komuś innemu
Ust, skądkolwiek więc nie pojawia się ta ciżba przetok, odruchowo drepczemy
W miejscu, by się rozgrzać w tym szlamie po kostki, obok głównego przecięcia

Dwu transmisyjnych pasów tego legowiska dla przyjezdnych, utrąconych przez
Koliste prądy swoich wodnych żył. Spieniona faza zwidu. Potracona wewnętrznie
Grań. Widlastość każdego odstąpienia nie kończy się na krawędziach uchodzenie spod
Taśmy mety, biegnie wszak przed każdym twoim śladem, rozniecając na stawidłach
Ogarki prędkiego bezdechu, gdyż grążą nas skute za ścian echa, owi roznosiciele
Pomoru w każdej sekundzie tutejszego zmarnienia, jak w pokancerowanej szynie
Przeniesienia na drugi koniec spłowiałej bandy, wiodącej nas przez pozostałe uroczyska
Aż po kurant pierwszego docisku uprzężą. Odkształcenia stanu ciągłej zatraty nie
Pokażą nigdy jej zatrzymanej postaci, w zamaszystym zdzieraniu powłok przybywa tylko
Kolejnych warstw tutejszego miału. Kontury stają się przeto ciasno nałożonymi kryzami,
Kruszeje więc ten grawerunek dawniejszych azymutów i akomoduje się przyrost ruchliwej

Pustki w każdym gramie tutejszego znijaczenia. Utlenione arkusze blachy najpierw są
Nitowane, owalnie zaginane, a potem wypełniane od środka ołowiem, dzięki czemu stają
Się drogowymi walcami. Oto narzędzia dalszego rozpłaszczenia, naszego pionowego lassa,
Zarzucanego na sztachety dookolnego przywidzenia, byśmy mogli bardzo blisko obcować
Z tym, czego, w tym istoczeniu, gruntownie nie ma, mimo wyrazistego wykroju danego
Szczegółu, tak szybko rozpływającego się po każdym dotyku. Rozwidlenia krzywej
Prowadzą do zwichrzenia jej końca, lecz nie można go gdzie indziej zobaczyć, gdyż
Żadnego indziej już nie ma. Kawałkowane rozsupłania zestalają się w coraz to nowe
Dźgnięcia, wywołujące wstrząsy u spodu około mgnienia, wyciszonego mieszkania żrącymi
Kursami niżów, rozdanych razów i przyjętych ciosów, wypuszczonych sieci i zbijanych
Z desek krętych pochylni, pod którymi i na których przebiegają ciarki naszych wyładowań,
Poszerzających okalająca próżnię o zwały kolejnych stoczeń, w atmosferze mrowiącego
Ustania w tym bezdrożnym korcu przeszywających nawisów, ostatniego już przekierowania.

.

.

.

CIEMNIENIA

.

Poranny rumor, na wysięgniku, pod oknami, bura postać w waciaku przycina
Wysuszone gałęzie, które bezładnie spadają wokół drzewa, dzięki czemu
Przerzedza się górny widok i, kiedy podnośnik ukośnie opuszcza swe ramię,
Pojawiają się mikrzy zbieracze, ładujący obcięte kikuty do charcząco pracującej
Niszczarki. Huk mielenia rozrywa błonę tego zakosu, gdzie w podrygach
Usiłujemy wyjść poza to zapadlisko. Powały rosnącego rozsypania wszelkich
Wznieceń zalegają na zakrętach tego skracanego coraz bardziej przejścia na rozłogi

Obustronnych zniknięć, z oddali rozpoznane jako spiralny tor, dokładnie oddający
Trasę bieżących szamotanin z przeciwnościami chropawego losu, jakbyśmy nie
Mogli być zakładnikami innych przepołowień, dobici wiosłami przypadku do
Brzegu tego skurczonego czasu, w jednej jedynej sekundzie maskowanego rzężenia.
Byłem na dachu narożnego budynku, widywałem się tam z podobnie zbłądzonymi,
Schodziliśmy przeciwpożarową drogą, ewakuując się z futerałów cieni, które
Czyhały zaraz za bosakiem, i dzięki temu wszelkie sprzęgła danej pory dnia były

Na jałowym biegu i każdy mógł innemu wytknąć brak skrzydła lub latarki, zachodziły
Bowiem odśrodkowe zmiany. Kohorty grabicieli tego kraju rozrzedzają się w
Wąskich tunelach, przechodzą do szarej strefy i zmieniają swą narrację w paniczną
Obronę, oślepieni tym, co nawyprawiali, odzyskują wewnętrze oka, udeptując
Mierzwę swego odrzucenia. Piołunowe niebo rozjarza się barwnym widmem.
Blokowanie pyłem przeciąga się aż po pierwsze strzępy mroku, kołowania ostępów
W drabiniastym wizgu, spadającym niczym oderwane stopnie, w oplącie nasuwów

Zjawiających się po każdej odwilży. Zaostrzający zakręt rant. Przesiadkowa pętla
Zaciera dookolny kształt każdego miejsca, łączą się przeto ze sobą wyrwy i ściany,
Plamy powlekają witryny, wiadukty stają w poprzek między blokami. Wychylamy
Się jeszcze bardziej poza ten druciany krąg. Wykop na jednej półkuli, przeorana
Piędź zbaczającego spodu. Dokładane części przynoszą nową pryzmę struć, smog
Szczelny jak gaza w krtani, sadzawka octu na końcu zgiętego palca. Korowody
Cudzych chciejstw trawią zewłok najdrobniejszych przerw, wijąc powoje kolejnych

Pętań wokół danego pionu podtrzymania osłony, dzięki której nie dosięga jeszcze tu
Krachujący hak, stamtąd nie dociera inny sygnał, zgiełk zgrzytów przebija skronie
I spiętrza się w kącie solny kwas. Ciemnawość stała jak kant. Mroczność jeszcze bardziej
Zalega w każdym przechyle poza ten dwoisty świat, patroszony smagnięciami
Obustronnych jarzm, toczący się po wyboistych kadziach sekwencyjnego spopielania
Wiązek jego chronicznego zasupłania, byś już nie mógł nigdzie indziej labilnie
Odchodzić od tych ziemistych faz, pokonując w sobie mrożący dystans między jednym

A drugim szarpnięciem, kiedy skawalony lęk coraz bardziej obciąża wszelki ruch,
Dzięki czemu grawituje w tobie odwłok nieprzeszłych miar, którymi było objęte
Każde twoje nacięcie wyboru na przegubie rozwidlonego kresu. Stwardniała w rdzeń
Wypadkowa tego przęsła stanu staje się sieczną w tym rozwartym położeniu,
Zacisk jest bowiem jedynym już miejscem dla odmiennego pomoru, trzymającym
W usztywnieniu tę iglastą macierz. Przeludnione komory przetaczają coraz mniej
Tlenu i krwinki tężejących uskoków opadają na błędne podłoża. Doczesne spętanie

Jest okresem takiej tylko swobody, rzeszotem zatrzymującym wysoko napromieniowany
Przyrost przenikliwego wglądu w okalający bezmiar momentalnego ciążenia w
Wiekuiste zmarnienie. Nie będzie już nowej nacji wydechu, gdyż szybko nasiąkłszy
Płynnym iłem bezkierunkowego skrzenia w tym wygaszonym palenisku dawnych
Obrotów, przepadasz w lejowatym grążeniu przez takie właśnie zwarcia z płaskim
Uroszczeniem każdego innego, zacierającego w sobie ów przemiał znikliwości, jakiemu
Mimowiednie i tak się poddaje. Zawsze niewczesny, wywiedziony znikąd, trach.

.

.

.

STEPOWIENIE

.

Zwałowiska ostatnich ujawnień szybko są wchłaniane przez garbate zakosy
Najbliższych zniknięć, ciężar tych objuczeń wypręża tylko stryczek cienia
I drogi zaczynają splatać się w jedną pętle wiru, coraz bardziej zatęchłe ściany
Pakamery stają się ostatnim przepierzeniem, grodzącym dopływ mazi, jaka
Podmywa już każdy próg w tym wielościanie pobywania obwiedzionego
Ramą ruchliwej klepsydry. Poszerzamy sobą tylko ten aut. Środek jest
Nieustannie spulchniany bronami obietnic. Krzepnie łój między zagięciami
Nocnych wykuszów, bieżnik kresu galwanizowany jest przez dookolny mur,
Manewr danego uskoku usztywniany zaś poziomo nasadzanymi drabinami,
Dzięki czemu pionizuje się od razu każdy ochłap woli, karkołomnie
Przedzierzgając to w swądliwy krach. Stukątna nać zniesionego wyboru wyrasta
Z szatkownicy ugoru, żyznym staje się przeto szlak zdeptywanych już do cna
Stron tego samego przywidzenia, kiedy rozmowy dotyczą tylko wymian jednego

Ogniwa na chomąto przyszłego wcielenia, gdyż poszczególne transze zacieśniają
Tylko dostęp do domniemanych wyjść. Trzynastokrotny wręg. Miara szerokości
I dołu rowu. Kombinacja wieloszeregowych mar przybiera na masie ciążenia,
Stając się ostatecznie kloacznym chowem, kiedy w połowie miesiąca pierwszą pobudką
Będzie wycie syren. Bezładny tłok na paru placach, już bez wyboru, kiereszujący dalszy
Krok zaczep. Szklana wata w wyrwie ściany. Kąty zawalone pustymi kartonami. Nurty
Wodnych żył tworzą rozlewiska w prześwietlonych mózgach. Sterowalność stępia
Wszelką grań. Suma wszystkich kół, jakie bruździły ten zagon śnień, była naszym
Podwodnym drogowskazem, dzięki czemu każde wypłynięcie na powierzchnię
Okazywało się skawalonym momentem ponownego zaniechania dalszych działań,
Utkwieniem w przykopie odnowienia urazów. Wszelkie próby przekroczenia tych dennych
Wyrw nie kończyły się nawet lichym powodzeniem, ponieważ finalnie są tylko ponawianymi

Sekwencjami dawania kolejnych odpowiedzi tej zgrozie otchłannego przepadania w
Zygzakowatym śladzie tułaczki po flankach tego gradu, nacierającego od
Strony przerzedzonego lasu, który ścina nie tylko plewy tego zmurszenia, którym
Podpiwniczony jest każdy w mięśniu skurcz. Niezmienność jest jedyną oznaką przechodniej
Nawałnicy oczadzonych kohort, dzięki którym będziesz żył dosłownym brakiem
Przez szczęt pozostałych lat, zadłużając się na zawsze, wpadłszy jak do miejskiego włazu
W narzucony korkociąg pożyczek czy kredytów, lecz i na końcu tej karuzeli zaczęły
Wszak rosnąć obroty, stąd to coraz większe wrzynanie się wędziła, które bywa odbierane
Jako niespodziewany uśmiech na tym przecięciu nielicznych już zewów, w coraz
Większym osamotnieniu, nieopodal karnego pola, przeszywany przez zmasowany,
Ostry gwizd. Spiralne dociśnięcia scalają wszystkie piony ucieczki w jeden
Pochylny pokład biegnący poza burtę tego rozchybotania, ażeby każde odczuwane
Naderwanie przypominało o jeszcze większych zamachach kosy, jakie zjawiają się

Za pierwszym wstrzymaniem akcji serca, lub będą stałym nawisem, kiedy ostatecznie
Zostanie zgładzony swobodny przelot nad tą zaschniętą mierzwą, która nadżarła już i
Tak większy ostęp tego kraju. Bezludne rozstaje są twardniejącą siecią, szamoczemy się
Na ich grzęzawiskach w azymucie ślepej chwili, wyblakli od zapadłych niżów, jakie,
Osadziwszy się niczym poranna mgła, pogłębiają zbywany wymiar wszędobylskiego
Marnienia. Okres tego staniu tężeje niczym żelatyna, unieruchomione coraz bardziej
Głowy i tułowia okazują się tylko nieznacznymi występami na tym stepowiejącym zagonie,
Gdzie obrotowość wokół osi zwalnia o kolejny przestępny rok aż do minimum
Wydolności oddechowej, przybierając postaci względnego zadowolenia i kierowania
Się tylko czubkiem własnego nosa. Pozostanie w kontrze nie było nigdy wyborem.
Wielostopniowa kadź docelowego przejęcia wstawiana jest niczym grodzie. Powszedniość
To przeciskanie się przez szczeliny, kolejne przepadanie w chochli echa, między
Dwubiegunowością każdego komunikatu a jednoczesnością setnych dziesiątych mrowiących
Skrzesań, kiedy próchniejący przegub danych wzmożeń staje się podziałką dla ubywającego
Cienia, odmierzeniem odległości między pojawieniem się następnego zera, jakby były
Jeszcze możliwe inne próżnie tego wiecznotrwałego pomylenia, różnice względem tego
Samego obłąkania, dzięki któremu zrównuje się czas, jaki nie każdemu już pozostał.

.

.

.

SKOŚNY KRES

.

Krótkie przeskoki między leśnymi przecinkami zawężają prześwity pomiędzy
Zagrodami pobocznego życia w kryptonimie pustki, oddzielona polami
Nieużytków zakrzywia się w oddechu osada, w niej jesteśmy rozpięci z
Wszystkich noszonych w sobie klamr, dowolni w cyrkulacjach ziarnistych
Przewiewów, kiedy wreszcie wychodzimy na przestrzał zamku, zaraz przy
Wjazdowej bramie, i nasze cienie samoistnie przenikają ogołocone pokoje,
Kiedy siedzimy przy stole, obok stróżówki gospodarzy. Dookolny zew we

Wklęsłych żyłach prowadzi opłotkami skołowany mózg. Baszta wyrasta ze
Zbocza. Nie byliśmy nigdy wcześniej niż tutaj, po raz pierwszy trafiając
Do wnętrza walca nie mającego po obu stronach zamkniętych pokryw.
Płonący róg ekranu, na progu lęgnący się czerw kolejnego przeoczenia,
W dolnej partii mapy rozlewa się w swej siności niż, tymczasowość zaś
Zostaje tutaj zatrzymana w lupie przeniesienia, dlatego jesteśmy z powrotem z
Tobą, ruchomo wmurowanym w tutejsze tła, widocznym w skośnym dociążeniu

Własnym przekroczeniem ciągnącej się za tobą mety, która dopiero w tym
Pędliwym miejscu ustała niczym w lotnym przedsionku zaniku. Pięć mogilnych
Lat mija właśnie dzisiaj. Twoje rzeczy, poruszone ślady, twoje opuszczenie.
Wciąż jesteś zaraz obok, choć odeszłaś po ostatniej nocy, z każdego zakosu
Przewidzenia wystaje twój chyboczący trop, zapadnięta w osoczu charczenia,
Gdy podcinał cię ostatni dech, pozostając w opadnięciu ramienia na brzegu
Łóżka, nałożywszy nam opaskę na oczy aż po tę rundę, która rozpoławia

Dławiący przełyk szczebel. Przenośne kwadry każdego kroku odsłaniają
Składowiska uprzęży i chomąt czekających na nowe wydanie, ową podmianę
Dawnych datków, byśmy byli o wiele bardziej prześwietlani zagonami chłodu
W lipcowe popołudnia, nie mając już nic za sobą, ograbieni ze strzępów nigdy
Niedarowanych umiejscowień. Dlatego spotykamy się teraz tylko na podmokłym
Skrzyżowaniu, realni i fantomowi, przed podłużnym budynkiem, za tylnym
Wejściem do cmentarza, zestrugani jak osinowe kołki, odnajdując bezpowrotność

Na dnie wywróconego wiadra, w losowej zawiei, między przerzutniami przypadku
A torem szybkich nacięć. Każda wypadkowa jest cząstką okamgnienia tych
Usztywniających razów, jakie spadają z byle skąd, byśmy byli tylko bezwładnym
Fraktalem dla każdorazowej omyłki, powszednim skurczem na osi tnącej ten bezmiar
Na ślepo, niezapamiętani i prędko przywołani przez mgielne wyrwy po obu stronach
Drabiny. Powroty nie mijają zbyt szybko, wybierają nas tylko okrążenia, droga
Przepada zaraz za mostem, w tym, coraz bardziej wypełnianym szczętem, mrowiącym

Zapadlisku, do którego trafiamy na kilka godzin odwrotu, już bez żadnych innych
Drogowskazów, z resztką wyłamanego steru, i jak na rozrytym szlaku, przekracza nas
Gradowa smuga. Docisk zniesień. Widlasty przesuw aż po skalę zmętnienia. Przenosiny
Nigdy nie były tylko fazą ujścia, trwały aż po rozprzęgnięcie dyszla, jednorazowe
Odwidzenia w rozszczepionych zaułkach generowały konieczne manewry na tej
Szachownicy zdzieleń, i kiedy oscylacja bólu zrównuje się w przepustnicy jarzmień
Ze skoblem pulsu, ten padół zaświatów wrzyna się w ciebie dookolną bruzdą.

.

.

.

Poezja współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.
Fot. Jan Kościak

.

Maciej Melecki – ur. 1969 w Mikołowie. Autor tomów wierszy: Te sprawy (1995), Niebezpiecznie blisko (1996), Zimni ogrodnicy (1999), Przypadki i odmiany (2001), Bermudzkie historie (2005), Zawsze wszędzie indziej wybór wierszy 1995-2005 (2008), Przester (2009), Szereg zerwań (2011), Pola toku (2013), Inwersje (2016), Prask (wybór wierszy w języku czeskim, 2017), Bezgrunt (2019), Trasa progu – wybór wierszy 1995-2020 (2020), Druzgi (2021) Przeciwujęcia (2024) oraz tomów prozy: Gdzieniegdzie (2017), Nigdzie indziej (2021), Żywe mumie (2023). Mieszka w Mikołowie.

PODZIEL SIĘ