O rozsądku
Próbowałam napisać o konieczności zbliżania się do siebie.
Niezdarnie, bo nie rozróżniałam jeszcze gatunków drzew,
bluszczy. Staliśmy przed sadem, a może przed mieszkańcami
na dziko. Opuchnięci z manii, z przerażenia.
Pewnego razu opowiedziałeś wstydliwymi słowami o nędzy.
Dłoniach czarnych od torfu, o zarazach, wykwitach na skórze.
W atmosferze młodości, gdy byliśmy głupi i śmieszni.
Przypatrz się bezdomnym, co przepełniło ich zatrute oczy,
kiedy w schludnych fartuchach bawiliśmy się w snobizm.
Klify pchają cienie w dół. Ciągną gadatliwe echo, maminsynków.
Na dno. Zaglądamy do studni, w pamięć.
I wtedy robię notatki z psychologii. Definiuję świadomość i nieświadomość.
Wyciąganie ręki, lepienie słów z końca języka. Różne sposoby
przebiegania przez ciało do środka. Znosisz zapachy,
kolor wrzosów utykasz w miejsca; wsiąkną w nie wrzaski.
Ukryłeś tam coś pomiędzy paniką a ciepłem. Rodzaj rozstroju.
Podchodzi do gardła. Z głosem.
Cykl
Przebiega przez tunel, listki niespiesznie poruszają się na wietrze,
w stronę oceanu. Leć dziecko, nie skręcaj, nie odbijaj. Raz za razem.
Odkąd gwałtowny haust powierza wypełnił pierwszy raz płuca, otwierają się i zamykają.
Na początku nieporadnie. Podobno od wczesnych lat miał jakieś podejrzenie,
że należy wystukać każdy dźwięk, wykrzyczeć samogłoski, wystękać większe i mniejsze
przeciwności. Dzień za dniem. Monotonnie od rozsypanych mostów, tuneli, fragmentów
lasów, linii kolejowych, po zapach kiełkującej zieleni, którą z wiekiem równo przytnie.
Od czasu do czasu woda wypłukuje torf i ametysty z pęknięcia, znosi w dół Achill.
Kiedy się spotkaliśmy – choroba – pomyślałam i wtedy jeszcze nie wiedziałam,
że z gorączką wyśnię ludzkich świętych, a ufność w ich wygłaskane piersi mnie uzdrowi,
tchnie czymś ascetycznym albo doszczętnie rozsypie.
Cisza ukojona oddechami, wiatrem i zapachem ziemi. Skały zalane rdzą,
przez które przebijają rozmaite przewidzenia, echa, zaprzeczenia. Obraz codzienności,
w którym nie brakuje wzruszeń, nienazwanych słów. To nas urządza i określa.
Dzieci zbierają kasztany. Pękają orzechy. Obok słoneczniki przerastają murki.
Ciało kobiety i jej dziecko
Budzę się z odpowiednim uśmiechem, to tyle,
jeżeli chodzi o podjęcie decyzji, odejmowanie
złych chwil. Oblepione przecinkami lub winą
posłuszeństwa, wędrują, aż skruszy je wiatr.
Rozwieje ostatnie wątpliwości. Zaśniesz spokojnie,
jakby nic nie zaszło. Musisz głęboko wejść w siebie
i utulić rannego ptaszka, głowę ulepioną ze spojrzeń,
lekkiego poruszenia z dala od rozumu.
Oddychaj. Zaciskaj pośladki, oczy, kiedy zmieniają się kolory
i powinnaś przegryzać suszone morele. Pęczniejesz jak pestka.
W takich sytuacjach bez znaczenia są błahe słowa, obietnice
wyjmowane z chusteczek, puste oddechy, jasne niebo.
Ktoś je tam przemalowuje, byś przenosiła dane,
zakładała nogę na nogę, podnosiła ciało, głowę wsparła na dłoni,
kiedy zdaje się, że nie można bardziej nacisnąć, niemal czuć
pod palcami pęknięcie, to miejsce.
Jeszcze kilka razy tam wrócisz i odejdziesz. Bez wyjścia.
Znowu poczujesz świat, strach. Rozciągasz go w palcach.
Uśmiecham się do ciebie. Czekamy. Dość osobliwie.
Małgorzata Południak – autorka czterech tomów wierszy. Studiuje grafikę warsztatową. Pisze blog – Pierwszy Milion Nocy.