Wołania, Horyzonty, Lamenty
.
Lamenty w bełkocie poranka bawią się bieliźnianym sznurem,
delikatnie kąsają falowanie nocnej koszuli, głaszczą stopy pełne
żylastych srebrzyków, zalotnie kołyszą biodrami do taktu wygrywanego
przez śmieciarki i tramwaje, są gotowe na sztorm zwierzęcego ryku,
uderzają po bokach ogonami uplecionymi z błękitu syren,
ich głód to szarpanie za klamkę, wyważone drzwi,
niecierpliwe uderzanie palcami o blat stołu.
Można te pejzaże wynosić na wysypiska, nikt nie powie ani słowa,
w głębi lasu jest taki dół, rosły tam kiedyś jeżyny, żadne światło
nie docierało do tego miejsca, później worki, butelki, stare krzesła,
później ta groza rosła do samego nieba, a lamenty nieustannie wołały
za radością miażdżonych kręgów, za dusznymi nocami, za biegiem
po omacku, byle tylko dotrzeć pod balkony, zdążyć, zanim nożyce
pierwszych świateł przetną wątłe nitki podtrzymujące gwiazdy.
Lamenty w bełkocie poranka szarpane przez dzioby mew są jak
chorągwie zielonych jezior widzianych między krzewami,
smaganych delikatną bryzą, chwytających kontury
chmur i te wszystkie miejsca, gdzie zamyka się
niebo, mają wieczną wojnę w swoim mule,
na swych brzegach trzymają wszystkie
niezrozumiałe szelesty, loty ważek,
cały ten strach przed drzwiami,
od których trzasku lecą szyby,
potem ich mak, drobny mak
rozkwita na środku dłoni,
jest w tym szumie brak
malowanego płotu,
prostych ścieżek,
dymu z komina,
brak dotyków,
ogrodów,
tchu.
.
.
.
sny prorocze
.
chodziliśmy po ogrodzie
ręce nurzaliśmy w szronie
zachwyty trzymaliśmy na uwięzi
szukaliśmy żywszych kolorów
żywszych niż umierające płatki kwiatów
niż szarość i jej wygięty grzbiet na horyzoncie
nieudolnie liczyliśmy oddechy
gubiliśmy się przy ostatnich
trwoniliśmy blask naszych oczu
na przelotne prawdy z mgieł i rosy
nikt nie wierzył w proroctwa
wróbli pcheł oraz magnolii
nauczaliśmy o tym wiatr a ziarna piasku
mieliśmy za rytualne księgi
kiedy zapalaliśmy świecznik gwiazd
usta wypełniały nam eony krzyku
na palcach zamykaliśmy bramę czasu
wypiliśmy już całą krew zmierzchu
po naszych śladach pełzają węże
.
.
.
Poruszanie, Ognie, Śmierci
.
Galop po błękicie był grozą czerwcowej pożogi
Miał na sobie świeżą biel przelotnych kłębowisk
Szliśmy ostrożnie a otwarte bez przerwy ramiona
Płonęły podsycane naszym śpiewnym lamentem
Nikt nie uważał tego za dziwne i niestosowne
Nosiliśmy na sobie odgłosy wszystkich ptaków
Nie znaliśmy jednak imienia żadnego z nich
Tylko kamienie mogły nauczyć nas starej mowy
Ale zawsze mieliśmy usta pełne rosy a w uszach
Skrzypiały nam drewniane podłogi gałęzie owocowych
Sadów ogrodzenia balustrady huśtawki krzesła w przychodniach
Ogień tańczył na dachach wypełniając swoim blaskiem
Każdą napotkaną źrenicę kładł na głowy popiół i kreślił
Na czołach kolejne wersy dla wiatrów oraz błyskawic
Rozpoznaliśmy w tym wszystkim szydercze uśmiechy
Kloszardów niesione na papierowych łódeczkach poprzez
Zmarszczki kałuż a na granicy ściekowych kratek
I tak trzeba było zatrzymać jakąś śmierć tylko dla siebie
Dbać o nią pielęgnować patrzeć by sobie cicho rosła
.
.
.
Ciotka miała poduszeczkę na igły i inne ostre drobiazgi
.
Wyjąłem tylko jedną szpilkę ze stosu innych
Obcych mi przedmiotów służących jedynie temu
By tłumnie maszerować przez dzikie pola
Pozostawiać po sobie ogryzki jabłek i pestki śliwek
Wyjąłem ją bo jej ostrze wyniosło swój krótki błysk
Nad równinę a stalowe skrzydła miażdżyły
Wszystkie pory roku które już przeżyłem
Hodowałem dla niej przez lata szkarłat krwi
Zagrody własnych kości i tuczone między nimi mięśnie
Otworzyłem tak jak się otwiera bramy świątyni
Pełen skupienia patrzyłem jak w tabernakulum żył
Gaśnie wieczysta lampka
To taka zabawa
Tylko zabawa w jedno wolne popołudnie
Oderwane od mojego serca i puszczone w samopas
Pełne nadziei na spotkanie skruszonego łotra
Na święte drzazgi z jego krzyża
Na metaliczny smak gwoździ
Łepek szpilki jest ciepły jak lęk przed umieraniem
Rozpływa się między palcami i drętwieją moje stawy
Czas można zatrzymać stosunkowo łatwo
Widziałem już wielkie jeziora zawieszone tuż nad
Górskimi łańcuchami Tybetu i chociaż to niemożliwe
Kąpałem się w nich przez wieczność
To takie szaleństwo
Stalowy promyczek chowam wstydliwie
Nikt nie dowiedział się o tym śpiewie
Jemy ciasto truskawkowe
Podłoga trzeszczy
Coś tu idzie
.
.
.
Źródło
.
Źródło leżało wysoko
Nosiliśmy wodę tylko w dłoniach
Niewiele jej docierało do ust
Od zgubionych kropel pęczniał
Nasz smutek i pragnienie
Rwaliśmy z ziemi wilgotne źdźbła
Czuliśmy że są od nas lepsze
Bardziej przystosowane do tego miejsca
Z którego wybiegaliśmy o świcie
I ku któremu musieliśmy pełzać pod wieczór
Źródło leżało wysoko
A lato było ostatnim latem jakie wpadało w ręce
Tak bezboleśnie że płycizny ran nie pozwalały utonąć
Tylko pojedyncze wersy kleiły się do palców
Wtedy zapominaliśmy o wejściu w cień
Nasza skóra piekła tygodniami a później
Jej płaty przylepialiśmy do okiennych szyb
Oglądaliśmy przez nie umieranie i poranek
Źródło leżało wysoko
Powiedziano że kiedyś będzie dla nas
Jak dom i okruchy z pieca
Bezpieczne jak zapach chleba
Krzepiące jak wakacyjna bezczynność
Kłamano w żywe oczy że pewnego dnia
Zamieszkamy tuż przy nim na stałe
Że dostaniemy miski i wiadra
By już nigdy nie przepadła żadna jego kropla
A tymczasem góry kładły czoło na plażach
Wszystkie polecenia piaskowego olbrzyma
Były wydawane szybko i niezrozumiale
Źródło znikało w morzu
Tylko to zapamiętaliśmy
Źródło znikało a sine kolana
Łapały najdrobniejsze ziarna
Z ognia i soli
.
.
.
.
Paweł Zaremba (ur. w 1982 w Grudziądzu), wyróżniany i nagradzany w kilku ogólnopolskich konkursach poetyckich m.in. Bezkresy, konkursu im. Haliny Poświatowskiej, konkursu jednego wiersza im. Pawła Bartłomieja Greca, konkursu im. Michała Kajki. Drukowany w pismach „Portret”, „Undergrunt”, „Elewator”, a także publikowany w internetowych mediach, takich jak: „Inter” i „Menażeria”. Autor tomu wierszy pt „Sezon kulturalny w Sodomie” wydany nakładem wydawnictwa Beast of Prey w 2010 roku. Obecnie mieszka w Toruniu, gdzie od 2018 współprowadzi założoną przez jego żonę księgarnię Kafka i spółka.