Ścicha noc
.
Tęsknię za czasem, kiedy
nogi były krótsze, ale miały ledwie dzień drogi
od rozchylającej buzię prawdy, bliżej było
do żalu, ale i bliżej do przebaczenia.
Za to droga na pasterkę, w zimową noc, była
jak błyszczący prezent i długa niczym wstążka
rozwiązywana pieczołowicie i bez wprawy.
Oczy jak talerze pełne burgundowego koloru bombek.
A tu, z wysokości czasu wszystko
zatarte, mgła – wyciągam dłoń, ale
dotykam papieru fotografii. Tylko
śnieg zdaje się mrugać tak samo.
.
.
.
wierzchnią stroną dłoni
.
ostatnio częściej przechadzam się łąkami
kiedy słońce wsiąka w trawy
pozwalam letniemu różowi sączyć się
za powieki zmrużone w sam raz żeby patrzeć
jak jasny zarys przemyka gdzieś między
nie szarpię za napięte struny powietrza
nie wkraczam w batalistyczne sceny mrówek
nie przecinam ścieżek mogących nagle
wybuchnąć w twarz kwiatostanem
szczególnie gdy nurt podchodzi do skóry
jedynie czasem w kieszeni
przebieram palcami ziarnka piasku
grudki ziemi
.
.
.
z godnością
.
zaświadczam że nasza znajomość
została zrekapitulowana
stawiają się już ostatnie przecinki
zostały z niej wyciągnięte
wnioski i to co dobre
można zachować na przyszłość
jak czystą kartkę
niechcący poplamiłem ją wierszem
.
.
.
okazjonalnie
.
jestem przepływem romantycznej duszy w kościach
wtem kamienieję w niedopowiedzianej formie
kiedy nadsłowie powtarzalną falą zawraca
mnie do granicy zrozumienia głębokości
własnego języka w wysterylizowanym słoju
życie jest różnorodne genetycznie a
różnorodność jest żywa na pierwszy rzut oka
w płaskim uniwersum spadającej kartki
dajmy nieżywemu poecie poudawać człowieka
.
.
.
od kształcenia
.
błyskotliwy to przeszykowny pomysł
żeby układać wersy w równe rządki
ba demonstrując że to się naturalnie
składa nie mówiąc nawet o estetyce
praktycznej tudzież dobrze widzianej
definitywnie lepiej niżeli odsłonięte
luki pośrodku wersowego uzębienia
przez które co poniektórym wyłażą
resztki owych nieodgrafomanionych
pulsujących jak nagi zębowy korzeń
rozsadzający wiersz
.
.
.
mża
.
szu sza szumnący słuch
gęstwi się w mżaw sklepienie
odszepcz od ciszy brzmieniem
szron rozśnieżonych słów
sza niech śpi w szumie świt
czasu się zwija szmat
sap ziemio w szalu z wat i perkalu
nie żal wszech myśleń skryć
cyt
bezdźwięczny wieczny szum ostateczny
sycący szumu smak
wrósł w szaroszczelny dwór
szachuje cisza wśród snów nawisań
śpią w szafach sprzecza z bzdur
i sza
sza śnij solenny szum
habit obciska z mgły
szumu brzuch głębny i wsobieskrętny
obrzmiewa w szept
szi sza szu
szur
święty niewieczny szum obosieczny
.
.
.
planck planck
.
jak tego dowodzi nauka, bezsprzecznie
wszystko jest podzielone na porcje
pulsujące w osobnych impulsach
czekających w kolejce cząstek,
legato nie jest legato, skrzypcami
nie wzniecisz prawdziwej fali, jedynie
pizzicato jest prawdą, a i to nie do końca,
bowiem ucho nie złowi dosadnej natury rzeczy,
jedynie szum przepływający z jednej do drugiej
ręki, osoby, ulicy, metropolii tak, aby nie zauważono
końca, martwego punktu, przecinanej myśli, to nie leży
w naturze, nie leży na barkach potomka ryjówki, gdyż
nurt mózgowo-rdzeniowy jest płynny, starczy
dobyć smyczka i tłumić co pierwsze nuty
.
.
.
Dziwnienie
.
dziw
dziwnie dziw
nie
szumią niebieskie
niebieskie liście
niebieskie drzewa
są oczywiście
pod korzeniami pod korze
niami
niebieskie drzewa
tryskają stadnie
tryskają wzwyż korzeniami
trzęsą lazuru listkami
i płyną nad dnem z asfaltu
tlenową wodą snem oceanu
i trąbią konarowymi trąbami
dziw
dziwnie mi
i
ćśś
pod korzeniami pod korzeniami
biała czaszeczka jest
z kolczykami
wiatr z koron-fal mami
unosi odrywa hen majtam stopami
i spada świat mi
hen hen falbanami
dziwny mam oddech
gęsto łykany
coraz i coraz falami
pod korzeniami
pod korzeniami
straszy coś
lśni
znikam w Dali
.
.
.
szuwary noc
.
ziemia pod stopami jest coraz twardsza
choć tak daleka że niewidoczna
tam
nieruchome plamki pałek wodnych
nie słyszę żadnej ich modlitwy
tylko ptaki pokrzykują urywanie jakby
niepewne czy mogą zejść z nieba
woda
ciemna i znacznie głębsza
niż myśli – nie mogę znaleźć
twojego haiku
ciężkie zaparowane sukno
chciałbym szarpnąć
za róg tej podrzuconej scenografii
.
.
.
slam
.
szper szmer
po wnętrzu
kieszeni
już miałem rzucić światło
cel
rozstrzelano mnie reflektorem
.
.
.
do mistrza – po piórach
.
to ziemia
wyła i kolebała – przypadłem
i leżałem wtulony do wnętrza
wyłożonego piórami mocnymi jak stal
aż pięści dudnienia skruszały
teraz ostukuję księżycowe okna
– powiedz
jak się przędzie ze światła
najszczelniejsze okrycie
które przylega do każdej strony
aż zgładzi ostre kontury
ustanawiając jedność z powietrzem
wiem że pozwalasz mi wybierać
szybkim złodziejskim ruchem
z mis rozchojnionych jagodowo
więc paćkam usta – pokrywam
za to do środka
szepczę
kiedy spłacę dług
zerwę maski
rzucę jasny przedziwny błysk
na zaporę przed mrokiem
tobie
na ofiarę
.
.
.
Wieloświatowa Interpretacja Mechaniki Kwantowej zakłada
.
każdy scenariusz
którego nie uwzględniasz w moich planach
może się gdzieś wydarzać
jakby przepływał za makietą ściany
pocieszenie czy koszmar
wpatrywania się w rozgałęziające
drzewa za twoimi plecami
.
.
.
witaj
.
brudzona biel
cięcie
wskoczyło zielone pod powiekę
ścieli się
chce dalej i dalej
.
.
.
naświetlanie
.
próbuję rozpatrzeć tę plamkę
do kropki
a ześlizguję się
w noc
.
.
.
zbieram
.
po samotnych oficynach wysuszone słowa
karmię dotrzymuję towarzystwa
czasem wyniosę na słońce
(i chodzę jak jakiś klaun
z popękaną farbą na wargach)
ostatnio taki odklejony starzyk
tragicznie wypadł
pod nogi sfokusowanego tłumu
dedykującego mi wielkie oczy
schyliłem się szybko
podnoszę a jemu pęka łupina
znów mi się coś takie dziwne
wykrzewiło
.
.
.
chłodołamacz
.
światło odbija się od asfaltu
stuka w powieki
nie wchodzi
pędzę
zatrzaśnięty od wewnątrz
powstał wiersz
jako przesilenie szarości
.
.
.
po łuku
.
mijam słońce
wciąż zawieszone pod mostami
autostrada
odgięta masywnym cieniem
znowu wjeżdżam na tę zdeformowaną tęczę
przyczepioną do mgły
.
.
.
żółte klawisze
.
plim plam
drżą uszy
ślizgają spojrzenia
he
sobie nie wiecie
że ćwierkam do spodu
nie mam gardziołka
nie szkodzi
wieczorem
odsprzedam nuty gołębiowi
.
.
.
imago
.
odpadają dłonie
od pękniętej skorupki
i tumult w skroniach
jest coraz cichszy
teraz mogę napisać wiersz
mrugając przez bandaże
wyżętym światłem
.
.
.
Floreria
.
Na parterze pałacu La Zecca w Watykanie wzrok ściągają
dwuskrzydłowe wrota, jak czujny anioł, choć niemal zawsze
lekko uchylone. Za nimi jest świat zebranych z wielu pokoi
zabytkowych mebli, które mogą wypożyczać tymczasowi
mieszkańcy. W zgęstniałym powietrzu drzemią
tapicerowane fotele i krzesła, toaletki, komody i ciężkie, pojemne szafy,
obrazy i wazony, zastawy i serwety. Unikatowe jak życia, do wypożyczenia
od ręki. Jak zabytkowy stół, do końca zeszłego lata uświetniający
dzienny pokój budyneczku w ogrodach watykańskich.
Ma dwie płaskie, szerokie szuflady. W prawej szufladzie dłoń
szukała w pośpiechu dokumentów, potem przez chwilę czuć było
zapach olejku walerianowego, po czym mieszkanie zostało opróżnione
przez pracowników magazynu meblowego i wreszcie kolejni lokatorzy
mogą przebierać wśród przedmiotów.
Nierealnie zadbane, lśniące jak nowe i niezmienne,
oplecione głęboką i miękką niewiedzą, dlaczego
złuszczają się z nich jedynie słowa. Tylko zgarbiony konserwator
głaszcze politurę i czule przemawia niech ktoś udzieli
eutanazji tym meblom, bo trwają i trwają, a to
nieludzkie, takie nieludzkie.
.
,
.
do dnia
.
stlał
fioletowy haft
czerń – maska – mat
wkręca w oczodół
kłąb czarnych wat
nikt nie istnieje
ja nie mam warg
(echo by utonęło
w tej rzece)
błyśnięcie mgła
cyk – sad
szczerzył się pniami przez
mgnienie lub milion lat
chyba zniknęła ta szklana kopuła
by wlać tyle ciszy
a na jej tle
czarnym czarnym i płaskim
same ogromne litery
samo znaczenie
bez wątpliwości
spadają spadają
do dna
.
.
.
Przepisana fotografia
.
to właśnie definicja tego (a może każdego)
liryku. Do dyspozycji mam tu przerzutnię
dającą wrażenie ciągłości w chaosie i, oczywiście
(kiedy się pożegnałaś – na lotnisku czy wcale?),
życia. Zamykam w ramę ze strof.
Ważny jest rytm i adekwatne brzmienie (jasne
włosy, zapięte w okrąg, pachnące odlotem),
żeby oddać zmysłowy rdzeń chwili (na ile
tamtej, a może tutejszego teraz?), więc
piszę i piszę, nie mogąc dogonić sensu
przechodzenia do puenty po słownych zaspach,
gdzie mi uciekasz?
.
.
Szymon Florczyk (ur. 1986) – od zawsze mieszka i pracuje w Krakowie. Publikował wiersze m.in. w Toposie, Odrze, eleWatorze, Migotaniach, Akancie, Helikopterze, Obszarach Przepisanych, kilku antologiach. Wyróżniony w ogólnopolskich konkursach poetyckich „Struna Orficka” (edycja XIII) i „Erotyk na krechę” (edycja V). Jest autorem ilustracji do zbioru haiku Doroty Czerwińskiej „nieboziemia” (Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, 2024). Jako amator próbuje sił również w muzyce z pogranicza rocka i klasyki, z czego niektóre utwory debiutowały w stacjach Radio Akadera i Radio Islanders. W pisaniu wciąż poszukuje własnego stylu, a może raczej ucieka od niego.