LOVE STORY (RAPORT Z DOKONANIA)
Wyszła, żeby na poczcie opłacić rachunki.
Zapita w sztok matka nie wygrzebie się z łóżka.
Świat, jak co dzień, zatykał usta niedowiarkom.
Na moście chłopcy z żółtej A trójki pytali,
czy widziała kiedyś takie cacko od środka.
Ich oczy miały w sobie jej strach i daremność.
Leżała drapiąc welurową tapicerkę.
Po pierwszym ty kurwo słyszała tylko rzekę
niosącą pukle włosów o smakach Wunderbaum.
Te sińce ma od dźwigania. Bieleją w zimnie.
Wieś wiedziała kto. Kiedy umarła na drzewie,
powtarzali o niej: dzika i krnąbrna,
że tak niefortunnie
wyszła na jaw.
Fot. Tomasz Ważny
CYTRYNOWY TWIST
Znaki szczególne? Pyzaty pysk, niedbała fizis,
błysk dwu górnych koronek. Nie było mnie
tylko chwilę, kapujesz? A tutaj zmiany bez odwrotu,
a wiek mam taki, że lepiej tkwić w miejscu
jak miętowa Orbit pod szkolną ławką.
Banał, ale nigdy wcześniej nie widziałam
pustki. Jest gratis, smuci jak paczka Maczków
zżarta przez współlokatora. Zawsze ma się jakieś
widoki, ale teraz wiem: zdechło. Na kursie tańca
powiedziałam pustka. Sam widzisz, głupieję.
Jakbym stała pośrodku kościoła w dżinsach
z cekinami, licząc na serdeczny uśmiech, jabłkowego
cuksa. Okropnie to brzmi – pustka. Odchodziłam
wiele razy, jak ostatni pociąg na trasie do likwidacji.
To tu, to tam. Zmierzać donikąd było w modzie.
Potem ci dobrzy ludzie; dali, co mogli. W zamian
ściągałam majtki. Tylko wtedy poruszali ustami.
W bezpieczne poranki spuszczałam nogi z mostu
myśląc: ktoś cię jeszcze wypowie, ktoś porwie,
będzie bawił jak kicię na miękkim fotelu.
Świat hulał, doskwierał niby ząb krzywo wbity
w dziąsło. Wróciłam. Ojciec, o którym kiedyś
tyle dobrego, milczy. Czekam jak na przydział
mieszkania, ale nic z tego. Nie byłam przez chwilę,
kapujesz? Ale on, zdaje się, wybył na lata.
Jest jednym z tych, co to uparcie nie unoszą głowy
mieszając lód w szklance wódki. Konsekwentny
jak trup. Moje oczy to jaskółcze gniazda.
Tatko z bożej bajki układa w nich ciężkie
kamienie, żeby już nigdy nic nie wyjrzało.
DZIEDZICTWO
Znaleziony na zapleczu zatęchłego sklepu,
w którym ojciec przez czterdzieści lat usiłował
spiąć klamrą całe swoje życie jak bajkę z morałem.
Natura była szybsza. Posłała oddział erytrocytów.
Leżał pokruszony i twardy – zmiażdżona jaszczurka
płowiejąca w słońcu. Kwadracik daty to oko, którego
nie zdążyła przymknąć. Masywne regały gruchnęły jak
plaga Ateńczyków tnących w pień wyspiarzy z Melos.
Podniosła go ostrożnie. Przyłożyła do nadgarstka.
Rdzawa branzoletka szczękała jak listki rywastygminy.
Skrzep krwi – zgnieciony kleszcz – zasłaniał nazwę
pod szkiełkiem. Zostało zen i coś musiało znaczyć.
Krótka wskazówka na trójce, długa na jedynce.
Czas stojący w miejscu jak przykładny wartownik.
Poczuła dwa ukłucia w żebrach i mechanizm ruszył.
Nie zatrzyma go. Wymieni na grosze u antykwariusza.
Lata później zdjęcie posłane w kopercie bez nadawcy.
Młody ojciec i dwie jasnowłose dziewczynki. Ona nie będzie
żadną z nich. Na nadgarstku odkryje dwie rdzawe ranki,
jak po ukąszeniu. Tak. Coś przecież musiało znaczyć.
PŁÓTNO (4)
Wieczory są teraz długie i pachnące.
Myślę o sycylijskich nocach. Myślę: czerwiec
to plemienna metafora, kryjówka na drzewie.
Kobiety i dzieci wydają się na miejscu.
Dotykalne dowody pierwotnego zamysłu.
Księżyc też na miejscu. Twarda łezka cyny.
Żałuję tylko tych mężczyzn.
Drobią kroki w zawsze nie dość dla nich
gęstej szarówce. Syfilitycy w taniej tancbudzie.
Ogniki papierosów zbliżają się do siebie.
Jeden czerwienieje na widok drugiego.
Po zbliżeniu nastaje apatyczny spokój.
Słychać z trudem wykasływane sylaby.
Gasną lodówki, monitory, żyrandole.
Usypiane dzieci protestują serią pytań.
Rechot wciętych dziewcząt – porównują miesiączki.
Felicjan Andrzejczak otwiera blizny
ołowiu przez radio w Seicento.
Psy błądzą jak zdalnie sterowane fury.
Kroplami moczu znaczą obecność. Będą jej szukać
nazajutrz we wspólnym popłochu.
Ich właściciele patrzą jak dotknięci amnezją.
To, co było – było. To, co będzie – było.
Wszędzie jedna strona świata.
Żałuję właśnie tych mężczyzn. Ich zgody.
Można odebrać im wszystko.
Powiedzą, że i tak czytali o tym w jakiejś przepowiedni.
Przed powrotem stemplują asfalt flegmą.
Kaszląc, dłonie składają na sercach.
Biorą głęboki oddech
– obudzi ich o świcie.
UŚPIENI
(drugi list zaprzyjaźnionego internauty z Mariupola)
Zimna kąpiel w wannie.
Tam trzymaliśmy ciało starszego brata.
Młodszy łowił plastikowe rybki na igłę.
Moje serce zmarzło, poczuło krew i ustało
wszystko, czym wzbierała nasza pobożność.
Każdego dnia jesteśmy gotowi.
Porzucić niepokój, uwierzyć starcom,
którzy już nie przecierają oczu.
Śnieg zwiastuje wieczory.
Rozczarują nas bardziej niż
rezolucje snu i jawy. Tytoń, wódka, kawa
to są nasze treny, nasze dobrowolne
ucieczki do widm. Psy wędrują samopas.
Ostatni mieszkańcy planety.
Siły ziemian strącają kurz
z naszych nocnych lamp.
Mężczyzn nie ma. Kobiet nie ma.
Co jest u was? U nas dzieci kładą się
przezornie w dwuszeregu. Niektóre
zanosimy do domów bez zębów i nóżek.
Mądra, pracowita śmierć
nie zawiedzie nikogo.
Poznał mnie pewien kos.
Rozmyślam do niego.
Wiernie patrzymy i pojmujemy:
tak, nic bardziej doskonałego od przemijania.
To jest nasz azyl.
Niektórzy jeszcze wierzą.
Niektórzy jeszcze nie.
Moje serce zamarzło. Zakrywam uszy,
wychodzę, by wrócić o wiele par
niegotowych oczu starszy.
Fot. Tomasz Ważny