Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

366
Marek Baraniecki

Ponad rok po tym jak poszedł się jebać na śmietnik, razem z dobrą jeszcze antyramą, przyszło mi nieść z innego, cudzego śmietnika prawdziwy egzemplarz. Niby nic wielkiego, a po cichutku reprezentował wszystko, za czym goniłem. Widziałem w tym coś kosmicznego i zupełnie międzyplanetarnego. Nie szło tego cholerstwa złapać, szedłem pokrzywiony, aura była tak szara, że ciężko to było nazwać dniem. Czułem się, jakbym właśnie słuchał najlepszej solówki saksofonowej w całym swoim życiu. To nawet nie było krzesło, tylko fotel, typ trzysta sześćdziesiąt sześć, projektu Józefa Chierowskiego. Ona mi wyjaśniła. Kiedy zaczęła o nim mówić, w oczach płomienie jak z zapalniczki gazowej, już mnie nie dziwiło, że któreś z nich znało się na tego typu rzeczach.

            Ubierajcie się szybko!, wrzasnęła. Stała w drzwiach i patrzyła na mnie, cała nabuzowana.

            Ale o co chodzi?

            Ktoś na grupce wrzucił zdjęcie mojego wymarzonego fotela, rozpoznaję śmietnik, na którym to było robione, ale musimy się uwijać, bo zaraz hieny się zlecą.

            Rozpoznajesz śmietnik, posmakowałem to jeszcze raz i uśmiechnąłem się.

            Chodź i nie denerwuj mnie.

On miał swoje obiekcje do całego przedsięwzięcia. Mamrotał je nawet pod nosem, niby wariat pod celą, ale to tak tylko do siebie. Czekał ubrany i w pełni gotowy na akcję. Otworzyła drzwi, stanęła na klatce i tupała nogą, że już, że szybciej.

            Jest środek dnia i tygodnia, jak duży może być ruch na śmietniku?

            Myślę że godziny pracy i śmietniki mają niewiele wspólnego.

Właśnie, nie uważacie, on ożywił się nagle, to by było całkiem coś, gdybyśmy spotkali tam sobowtórów, nas tylko innych, krzywe zwierciadła, tak często bywa w kreskówkach, że w którymś odcinku ekipa spotyka swoją alternatywną wersję i musza ze sobą walczyć.

Wzruszyłem ramionami, w telewizji oryginały zawsze wygrywały.

Ale od początku. Zacznijmy może od tego, że ten mebel coś w sobie miał – bo mieć a nie mieć, to jest kurwa przepaść. Nie było mi po drodze z przedmiotami, ale na widok tego coś czułem. Gdybym go zobaczył u kogoś w domu, od razu uśmiechnąłbym serdeczniej. Może to by było u samego Pana Józefa?, albo jakiegoś architekta w za dużych okularach i subtelnie odmiennym garniturze, dumnego właściciela. Znałem te linie na pamięć, silne i strzeliste, nadrukowane sitodrukiem na kwadratowym arkuszu papieru, oparta na szafce w moim pokoju.

            Ania mi dała kiedyś plakat z tym fotelem, pamiętam jak tydzień nie jadłem, żeby antyramę kupić.

            Ania?, spytała.

            Machnąłem ręką, że nie ma co, że związki są jeszcze delikatniejsze niż te walające się plakaty bez oprawy.

            I nie wiedziałeś, że to Chierowskiego?, dodała

            Pojęcia nie miałem, odparłem z akcentem na pierwszą sylabę.

*

Bywało, że wstawaliśmy o piątej rano, żeby być na czas na Trójkącie, który był tuż za drzwiami. Meldowaliśmy się pod kamienicą i obserwowaliśmy jak się budził. Z góry mówię, że pomijam nazwy ulic, w których się zamykał. Wprost nienawidzę zbędnej geografii. Piękne chociaż podniszczone kamienice, między nimi bruk, a wokół dwie linie tramwajowe. Czasem krzyki. Między nimi dziesiątki perełek, takich, że każdy głupi zauważy, że są perłami, i tysiące dowodów na piękno, które łatwo przeoczyć. Dzień za dniem coraz więcej apartamentowców. Żadne tam nazwy.

            Zakolegowaliśmy się ze sprzedawcą gazet i dużych butelek wody gazowanej z placówki Totka. Pytaliśmy go, czy gdzieś coś nie jest robione. Dziura w drodze, elewacja albo choćby odpadający szyld. Wiedział o wszystkim. Te większe budowy znaliśmy sami. Nie wypadało inaczej. Budowlańcy byli panami poranków, to był ich świat, ich dżungla. W największym ze wszystkich pośpiechu i umęczeniu, ich godziny nieubłagane, na przykład punkt szósta na robocie. Tak spieszyli się i parli do przodu, że gdy już do niej dotarli, sama praca musiała być jak odpoczynek. Wiem, że nie była. Brudne spodnie robocze, naddarte plecaki Puma i kanapki z szynką. Ciągle musieli mieć przed oczami swoje sny sprzed dwóch nocy. Kupowaliśmy po gorącej kajzerce za kilkadziesiąt groszy i jeśli było wystarczająco ciepło siadaliśmy na ławce. Jeśli nie, maszerowaliśmy z tą samą zaciekłością, z którą inni szli do pracy. Przede wszystkim patrzyliśmy na ludzi. Na ich twarze, ubrania i codzienne przedmioty. Dyskutowaliśmy też o tym, kto kogo mijał i czy spotkania wychodziły dobrze dobrane. Najlepiej bawiliśmy się, kiedy trafiały na siebie dwie osoby, obie nam znane, których trasy zwykle się nie przecinały, ale tamtego dnia jedna z nich się spóźniała, albo wybrała okrężną drogę, albo jeden z miliona innych powodów. Intensywność odbierania tylu żyć w tak krótkich odstępach była nieopisywalna. Komentowaliśmy to jak sensacje z tabloidów, łapaliśmy się nawzajem za ramiona i czasem niemal piszczeliśmy z ekscytacji. Każdy na Trójkącie był z rodziny królewskiej, albo jak ciało niebieskie nowej astrologii. To była figlarność jaką odkryłem dopiero przy tamtej dwójce. Żałowałem, że nie dopuszczałem jej do głowy wcześniej. Nie rozładowywałem nią ładunków i nie rozluźniałem spięć. Czasem tylko miewałem wyrzuty sumienia, że objawiała się w takich okolicznościach – ludzie drałowali z pracy i wcale nie było im do śmiechu. Chociaż ich kochaliśmy, to jednak nie byliśmy nimi. Trudno, ta różnica też była tylko życiem, jednym z bardzo wielu aspektów tej błyskotki, której chcieliśmy się przyglądać. Wstawaliśmy wcześnie, dokładnie dlatego, że te poranki, które nie były nasze, smakowały inaczej.

            Posileni białym pieczywem i najprawdziwszym człowieczeństwem, wracaliśmy najczęściej do mieszkania „robić swoje rzeczy”. Nie żeby to była codzienna rutyna. Czasem po prostu wstawaliśmy o dziewiątej i oglądaliśmy razem serial, a jeśli dzień wcześniej trafił się dobry skip, na przykład pełen słodyczy, przeżeraliśmy, co tylko się dało. Czy to naprawdę była praca, czy tylko tak mówiliśmy, żeby lepiej czuć się ze sobą? Męczyliśmy się, ale nikt nam nie płacił. Oni mieli muzykę, ja wiersze, ale żadne z nas nie miało pieniędzy. Nie raz miałem też sny o tym, że coś przepadało na zawsze, sny tak okropne, że to powinno być zakazane. Zrywałem się wtedy z wersalki, tak jak za dzieciaka. To nawet nie były do końca koszmary, bardziej breje – kałuże smoły, wycieki ropy albo zakrzepy krwi, zrobione z czystego zmęczenia. W niektóre dni, kiedy nie mogłem po takim śnie nic przełknąć ani przeczytać, szedłem do jej pokoju, tam robili muzykę. Tworzyli skuleni nad zdezelowanymi laptopami, z wielkimi słuchawkami na uszach. Kładłem się na jej łóżku i na niby patrzyłem w jeden z tomików z mojej biblioteczki. Kiedy mówię biblioteczka, chodzi mi o kilka cienkich tomików związanych sznurkiem, cały pakuneczek o wielkości i w duchu drugiego śniadania.

On czasami wołał mnie, żebym posłuchał i powiedział, co sądzę. Był niepewny siebie, tak fundamentalnie, nawet jeśli nieco despotyczny. Wciąż potrzebował utwierdzenia, ugruntowania. Nie miałem za grosz wyczucia rytmu (to było czuć w moich wierszach), więc pytanie mnie o opinie było tragikomiczne. Nie szukał rady. Wiedział dobrze, gdzie ma iść, ale bał się wykonać krok. Wszystko w nim dygotało, jakby pił. Tak się kołatało, że bez ciepłego słowa nie mógł dalej, i to tylko z poczucia własnej nieadekwatności. Okropna sytuacja. Wtedy też pierwszy raz zauważyłem jego w niej, odbitego jak w tafli wody. To nie było takie proste odbicie, ktoś wodził po powierzchni palcem i mącił taflę. Kiedy tylko on mnie zawołał, ona zaraz musiała mu zawtórować. Troszeczkę była nim, a troszeczkę go przedrzeźniała, aż się dziwiłem, że nie dostawał szału.

Chodź posłuchaj, mówił.

Podszedłbyś?, wtórowała.

Truchtałem te półtorej kroku pomiędzy biurkami jak dziecko, które wie, że teraz jest moment zabawy i bardzo chce zrobić wszystko, by podtrzymać go jak najdłużej, bo zdaje sobie sprawę jak kapryśni są dorośli. Śmialiśmy się wszyscy, bo to był żart i to taki, którego scenariusz znaliśmy na pamięć, a takie przecież śmieszą najbardziej. Dzień przed tamtym trefnym dniem też się rozegrał i śmialiśmy się tak głośno jak jeszcze nigdy, szczerym śmiechem prosto z bebechów. Zaśmiewaliśmy się do łez dłużej niż by to można uznać za komfortowe i normalne. Gdyby ktoś tam był, żeby tego słuchać, zakułoby go, miałby dość. Zapytałby nas, co my chcemy ukryć?, przed czym się chowamy?

*

Podczas tamtej rozmowy, kiedy poznałem go na nowo, czułem się jak włóczęga. Kierowała mną ogólnie pojęta desperacja i miałem tylko nadzieję, że nim coś zupełnie innego, ale kim byłem żeby oceniać albo wybrzydzać. Przyszedł nieco spóźniony, w dwa rozmiary za dużym szaroburym płaszczu, swetrze w romby i jeansach z wczesnych dwutysięcznych. Było w tym coś zdecydowanie bezdomnego, ale też pociągającego, wręcz nieświadomego swoich wad. Opowiedział mi, że robi muzykę i mieszka w dużym mieszkaniu za bardzo okazyjną cenę. Z jedną dziewczyną. Powiedziałem mu, jakby to dotyczyło kogoś innego, że zajmowałem się od dłuższego czasu tylko pisaniem i kończyły mi się pieniądze i wola walki. Przytaknął. Obaj byliśmy w pewnym zawieszeniu, rzeczy dopiero miały nas czekać, albo i nie. Powiedział, że ma pomysł, tylko pójdzie od toalety, jakby go musiał skonsultować ze swoim fiutem nad pisuarem.

Jeśli masz ciasno z kasą, powiedział, to powinieneś zamieszkać z nami, w pokoju gościnnym, takim gościnno-dzienno-imprezowym, jeśli tylko nie będzie ci przeszkadzać okazjonalna parapetóweczka. Ostatecznie nie robimy ich za wiele.

            Co z twoją współlokatorką, zagadnąłem o ten problem liczby mnogiej.

            Spodoba ci się, powiedział i uśmiechnął delikatnie.

            Na jego miejscu zastanawiałbym się odwrotnie, czy to ja spodobam się jej, i co ona w ogóle na współlokatora-darmozjada. Przede wszystkim zaśmiałbym się na cały głos, żeby podkreślić żart, a nie pół uśmiechał, jakbym rozumiał na czym świat stoi. Ale byłem na swoim miejscu i zastanawiałem się, czego oni ode mnie chcieli, czego brakował im tak bardzo, że nawet ja się nadawałem.

Przyszedłem do nich z dobytkiem, który mieścił się w dużym plecaku i walizce. Nigdy jej nie widziałem, a ona przywitała mnie okrzykiem. Pokazała mi mój pokój. Był w nim tylko drewniany parkiet, brudna wersalka i dekoracje: lampki choinkowe i girlandy z żółtymi żaróweczkami i kolorowymi trójkątnymi flagami. Przytłoczył mnie jego rozmiar, pustka podkreśla takie rzeczy, ale to na prawdę nie był mały pokój, do tego wyśmienicie oświetlony, wielkie okna, drzwi balkonowe, balkon! Oddawali mi go za darmo, taką piękność!

            Trochę mało mebli…, powiedziała.

            Walić meble, jest zjawiskowy!

            …ale teraz jak jest was dwóch, to nie będzie problemu przynieść więcej, dokończyła pomimo mnie.

            Nie zrozumiałem do końca, co miała na myśli, ale nie dociekałem. Grunt, że była wersalka – przespać noc i wstać i żyć, to było to, co się w życiu liczyło, reszta jakoś sama się układała. W kuchni czekało powitalne ciasto marchewkowe, które było, nie kłamię, ciastem mojego życia. Idealnie kruche, tłuste i słodkie, pełne orzeszków ziemnych i migdałów. Zjadłem chudziutki kawałek, a i tak byłem kontent. Spytałem nawet o przepis, choć nigdy sam bym nie upiekł, po prostu przelewał się we mnie czysty entuzjazm. Wyjaśniła mi, że przepis nie istnieje. To był szczęśliwy wypadek, zrobiła je na oko i z tego co miała pod ręką, a miała tylko łupy z ostatniego skipu. Skipy znałem z WF. Skip A, naprzemienne, dynamiczne unoszenie kolan do góry. Skip C, pięty o pośladki. Ich skipy to były nocne wyprawy na śmietniki dużych sklepów spożywczych.  Ciasto okazało się idealnym wprowadzeniem do kuchni, która miała stać się również moją codziennością. Sekretem do pozostania zdrowym żywiąc się czym popadnie było nie jeść dużo, wytłumaczyli mi. Szczupłość i lekki głód były najzdrowsze, dla umysłu szczególnie, i z nawiązką równoważyły fryturę z przeterminowanych chipsów.

            Naprawdę przepyszne, powiedziałem łamanym głosem, streszczając to wszystko. Na nic więcej nie umiałem się zdobyć, więc wygrzebałem chociaż tyle z repertuaru dobrego zięcia.

            Chwal ją, chwal, powiedział, nigdy nie przestawaj, uwielbia to. W zamiar oberwał żartobliwie szmatką. Na koniec wypiliśmy po kubku kawy, pysznej, kwaskowatej, która zdecydowanie nie była z odzysku, tylko z Gwatemali. Zmielił ją ręcznie i zaparzył w filtrze papierowym, zalewając z czajnika z długim, fikuśnym dziubkiem. Życie było ich, wspólne. W tej jedności, kubku kawy, która uderzała mi do głowy, i kawałku ciasta, największym delikatesie, było coś kojącego. Poczułem się błogo i dopieszczony, choć w ich szafkach, które od tamtej chwili z nimi dzieliłem, pomimo, że to do mnie nie docierało, panowała ta sama bieda co w skórzanym portfelu, który matka kupiła mi w placówce Poczty Polskiej.

            O kurwa, powiedziała patrząc w telefon. Unieśliśmy wzrok znad kawy o posmaku orzeszków.

            Dziś mamy ostatni dzień bez kary w Mediatece, wyjaśniła

            Ile do zamknięcia?, spytał.

Czterdzieści minut, zepniemy się to zdążymy, zaordynowała, dopijając kawę jednym haustem.

            Jeszcze odrobinę nie rozumiałem, ale z grzeczności też wpadłem w pośpiech. Dopiero wiążąc buta zagadnąłem, że kary z biblioteki chyba nie są aż takie dotkliwe, nie po jednym dniu.

            Za media są większe, powiedział, raz uzbierało nam się pięćdziesiąt złotych, no, to było bolesne, od tego czasu mamy postanowienie, żadnych kar.

            Jakie media?

            Kompakty.

Po wtargnięciu do biblioteki na dwie minuty przed zamknięciem usiedliśmy w parku i wszystko mi wyjaśnili z tymi kompaktami. Zajrzałem do plecaka i znalazłem drożdżówkę, trochę starą, ale jeszcze zjadliwą. Połamałem ją na trzy, wzdłuż litery igrek i dałem im po kawałku. Ucieszyła się. On wyciągnął z torby srebrne urządzenie z kilkoma guzikami, podobnymi do radiowych. Całe było obklejone czarną taśmą. Kawałek oryginalnej obudowy został odłamany, zastąpiony innym, czarnym, tworząc małego potwora Frankensteina.

            Nasz Discman, powiedział. Przerobiłem go trochę, tak, że teraz ma trzy gniazda na słuchawki, cośkolwiek jeszcze pamiętałem z tego roku na elektronice. Tylko musiałem podjechać do kolegi, który miał lutownicę.

            Wziąłem urządzenie do ręki ostrożnie, jakby to było niemowlę.

            Ma aż trzy gniazda?, zdziwiłem się.

            No chyba jest nas trójka, odparł. Ona zaśmiała się.

Słodziak czasem potrafi z niego być, co nie?, powiedziała, ale to tak sporadycznie tylko, nie myśl sobie.

Wcześniej chodziliśmy po prostu z jednymi słuchawkami, jej lewa, prawa moja, powiedział, to jest w ogóle świetna zabawa, iść tak chodnikiem i uważać, żeby słuchawki nie wypadły, ani się nie odczepiły, wcale nie takie łatwe, trzeba się żywo komunikować. No, ale teraz żadne słuchawki nie wystarczą. Tylko może zostańmy na ławce, bez chodzenia, strach trochę o tę moją prowizorkę, jest raczej delikatna.

Zmieszał się odrobinę. Ledwo ich znałem, a oni mnie, ale gdzieś to zostało postanowione, że było nas troje, bo to po prostu pasowało. Łyknąłem zimnego powietrza i zaakceptowałem to. Normalnie bym się uchylił, normalnie bym się stresował, tak jak kiedy bywało nas dwoje. Zrobiłbym wewnętrzny unik, schował sam w głębi siebie. Wtedy tak nie zrobiłem, pierwszy raz mi się przydarzyło, że nie. Nie będę dalej dociekał. Siedzieliśmy na ławce we trójkę, wszystko inne było zmyślone.

*

Na długo zanim wprowadzili się do tamtego mieszkania i przygarnęli mnie do siebie, byli parą. Kiedy mi to powiedzieli, w Biedronce była promocja na wino, a ja podejrzewałem ten fakt od dawna. Może tylko nie doceniałem, jak bardzo stanowili w tamtych czasach jedną osobę. Opowiedzieli mi, w urywanych zdaniach, że tworzyli razem projekt muzyczny. Wciąż poprawiali się nawzajem, jakby nigdy wcześnie nie ustalili wspólnej wersji. Milczałem, kołysząc się na środku pokoju, z prawie pustą butelką wina zawierającego siarczyny. Nad nami migały lampki RGB, przechodząc przez wszystkie możliwe kolory, według schematu nie do rozszyfrowania. To była chyba jedna z tych prywatek, o których opowiadał mi na samym początku. Wątpię, czy kiedykolwiek kogoś zaprosili na jedną z nich.

Co to była za muzyka, spytałem, czy to był duet jazzowy?, czy graliście razem w jazzbandzie?, przecież nie tworzyliście tego, co teraz. Tego byłem pewien. Muzyka, z której ich znałem nie nadawała się do związku. To była tylko indywidualność jako samotność. Bez konkretów i bez ryzyka. Tymczasem związek tej dwójki musiał być karkołomnym, niemal beznadziejnym przedsięwzięciem. To było widać z ich twarzy.

            Tak, to było coś innego, przytaknął.

            Jazz, tak?, upewniałem się. Coś mnie opętało z tym jazzem.

            Ciężko wytłumaczyć, co to było, powiedziała.

            Czemu mi tego po prostu nie puścicie?

            Nie ma sensu zawieszać się na tym, co już minęło, odparła, ale nie przestała o tym mówić. Próbowała mi wyjaśnić ich punkt widzenia raz za razem, za pomocą niepokojących metafor, o które bym ją nie podejrzewał. On tylko przytakiwał. Patrzyłem na nich, jakby pomieszały się orbity. Byłem zbyt pijany, żeby dostrzec ich dyskomfort. Nie chcieli o czymś rozmawiać, po raz pierwszy od kiedy ich poznałem. Najpierw tańczyliśmy na zmianę. Raz ja, raz on rozwaleni na wersalce z papierosem w dłoni. Banał. Kazałem jej poczekać i zaprosiłem do tańca jego. Piosenki się zmieniały, ale magia kołysania się w parach jest taka, że każda muzyka się nada. Brałem pod uwagę, że ona zacznie się śmiać, ale wszyscy troje okazaliśmy się poważni. Nie, nie do końca poważni, po prostu rozmazani, jak pastele. Po jakimś czasie dołączyła, objęła nas obu i tak kołysaliśmy jak żagle na dziecięcych rysunkach stateczków. Po godzinie trzeciej doszliśmy do wniosku, że napilibyśmy się kawy.

            W Argentynie piją bardzo dużo kawy, i nawet w nocy, tak jak właśnie my teraz, powiedziałem, bo nie miałem nic do powiedzenia.

            My pijemy tak kawę i w Argentynie tak piją, i nam się to kojarzy z Argentyną, ale czy w tym leży Argentyna?, pociągnął płynnie, jakby to była improwizacja muzyczna. Cóż jeszcze dalej mówił, ale uleciało mi, jak dym z czajnika. Wiem, że to co tam leci, to nie dym. Obudziłem się na krześle w kuchni. Było niewygodne jak skurwiel, a ja na nim zasnąłem.

*

To tu, powiedziała, ale to nie było tam. Odwiedziliśmy już tak wiele podwórek, że to wykraczało poza granice realizmu. Ich po prostu nie mogło być tyle w jednym tylko Wrocławiu. Tak się nam myliło, że chyba rzędy wielkości nam się pomyliły. Mieliśmy do dyspozycji może pięćdziesiąt kamienic, odwiedziliśmy ich przeszło dziesięć tysięcy, a i to nie był koniec. Od jednej bramy do drugiej myślałem tylko o Gyrosie, którego minęliśmy na początku i o tym, żeby te myśli odgonić. Za dużo chodzenia po mieście to nie zdrowo, za mało jedzenia to nie zdrowo, dwa na raz to kataklizm. Nigdy nie słyszałem o kimś, kto by odnalazł dom i zamiast się cieszyć, rozpaczał, że nie trafił do niego wcześniej.

            Za każdym razem to samo, krzyknął. Ona słuchała, znosiła, ale wcale nie nadstawiała polika. Ulica była po jej stronie. Kiedy tylko przestawał, odpowiadały mu obie ciszą, taką mosiężną, jak miecz w gardle połykacza. Ciężko ją było wytrzymać, więc on znów zaczynał krzyczeć, przeważać ją swoją pretensją wyartykułowaną. Wokół roztaczało się podwórko, łypało na nas, troszkę nawet dybało. Ona to wykorzystywała, była razem z kamienicami, po ich stronie. On musiał walić krzykiem w okiennice. To, przyznaję, wymagało nieco więcej odwagi.

            Ciężko jak sam skurwysyn było nieść to krzesło, jak już je w końcu znaleźliśmy. Wymuszało na mnie taki kaczy chód. Nogi lekko ugięte, zamach i jedno biodro do przodu, potem drugie. Tylko to nas ratowało, mnie i jego, że się zmienialiśmy. Oboje wstydziliśmy się nieść za krótko, zbyt wcześnie poprosić tego drugiego o pomoc. Był tylko Gyros i głód. Na chuj ten Gyros, jeśli nie miałem grosza. Gdy brakuje jedzenia, własny mózg robi człowiekowi największą podłość: produkuje rozpacz. Oparłem się o to krzesło, miałem w gardle gulę wielkości piłki lekarskiej. Chciałem się rozpłakać. Usiąść, skulić do pozycji embrionalnej i ryczeć.

            Spojrzałem w górę, bez żadnej nadziei, przypadkiem. Na niebie była plama. Po pasie szarego błękitu pomiędzy dwoma rzędami kamienic coś dryfowało. Dziecko we mnie natychmiast rozpoznało te kształty. Wprost z repertuaru rzeczy niecodziennych i nieprzydatnych, o których jednak wie każdy. Z tego rejonu kodu kulturowego, który najciężej namierzyć, umykającego gdzieś pomiędzy podręcznikami dla klas najmłodszych i przestarzałymi bajkami, pozornie bezużytecznego. To był sterowiec. Ogromna dmuchana zabawka, czarna z żółtym napisem „Piast”. Klejnot Wrocławia, niedrogie i dobre piwo Piast. W dodatku w kolorystyce sugerującej wariant MOCNE.

            Patrz Pan, reklamują, powiedział dziad uliczny.

            Niech reklamują, Panie, kiedyś Piast był lepszy, nie to co teraz, odparł drugi. Akcja promocyjna piwa Piast z użyciem sterowca skończyła się co prawda niemal dwadzieścia lat wcześniej, ale dziadom ani sterowcowi to nie przeszkadzało. W naszych życiach też to wszystko niewiele zmieniało. Spoglądałem to na nią, to na niego. Nawet nie zauważyli.

            Bierz, ja już nie mogę, powiedziałem, chociaż zmieniłem go dopiero chwilę temu. Nie zrozumiał, co do niego mówiłem. Zamiast oczu miał dwie czarne bile.

            Nie mamy już kawy w domu, żadnych ziaren, powiedziała. Miałem ochotę odezwać się do niej, jakby była głupia.

            No nie wiem, on mnie uprzedził, może nie dziś.

            To będzie tylko chwila, przecież to tutaj, powiedziała i wskazała na kawiarnię po drugiej stornie ulicy. Nigdy tam nie byłem. To była taka dziura w ścianie, klitka studencka ze starymi meblami, takimi jak ten, który targaliśmy. Zanim zdążyłem nabrać haust powietrza i poczuć bolesną suchość ust, przebiegała już przez ulicę.

            Kurwa, powiedziałem, jakbym jednak miał się rozpłakać, jeśli ma kasę, to może lepiej byłoby kupić za to coś do jedzenia. Kiedyś bałbym się odezwać w ten sposób. Nawet bym tak nie pomyślał. Jej pieniądze byłyby jej, a ona byłaby kimś osobnym. Święte prawa własności i indywidualności. Ale coś mi się przestawiło. Masz jeść? Daj jeść. Razem, jak plemię, i to było także w jej interesie, żadnego egoizmu. Tamtego wieczora planowaliśmy iść na skip, ale takie po kreską są bardzo ryzykowne, aż pieką. Jeśli nie wyjdą, zostaje się sam na sam z głodem. Troszczyłem się o wszystkich na raz, nie prawda?

            Nie ma żadnych pieniędzy, to będzie tak po prostu, powiedział.

            Ma tam jakiś układ na darmowe fanty? Minęła dłuższa chwila, nim zrozumiałem. Obrócił krzesło w stronę kawiarni i usiadł na nim.

            Czemu nie jedzenie, czemu nie ze sklepu?, spytałem. Wzruszył ramionami.

            W sklepie jest inaczej, tam inaczej, tu jej jakoś wychodzi, w markecie nie wiedziałaby jak.

            Ty też czasem?

            Nie mam nawet ćwierć takiej odwagi.

            Nim zdążyłem udać, że wszystko rozumiem, ona wybiegła z kawiarni. Wbiegła na ulicę, na nic zupełnie nie patrząc. Zaraz za nią wybiegł młody chłopak i jeszcze starszy facet. Oczy miała zaciśnięte, machała rękami bezładnie, płakała. Z samochodu wydobył się potworny szczęk, gdy hamował. Upadła, ale tylko z szoku i strachu, nie dotknęła maski. Wstała natychmiast i pobiegła dalej wzdłuż ulicy. Wcale nie w nasza stronę, wcale nie w stronę domu. Jej głowa zmieniła się w zbiornik z adrenaliną. Zanim cokolwiek pomyślałem, zdzieliłem go w głowę. Zerwał się i złapał przednie nogi krzesła, ja oparcie. Tak pobiegliśmy, Benny Hill. Za sobą słyszałem całą masę wrzasków. Kierowcę, dziadów ulicznych, studentów z kawiarni. Ci ostatni krzyczeli, że wiedzą, że to ona. Jakby można było cokolwiek wiedzieć na tym świecie, myślałem bezwiednie biegnąć z krzesłem jak z taczką.

            Złapaliśmy ją dopiero trzy ulice dalej i to tylko dlatego, że sama się zatrzymała. Właściwie opadła na płyty chodnikowe. Rzucił krzesło, usiadł koło niej i mocno ją przytulał. Tłumaczył, że wszystko będzie dobrze. Czasem znad objęć spoglądał na mnie. Nie wiedział co ze sobą zrobić. Był zawstydzony. Znowu, jak z tym sterowcem, patrzyłem na przeszłość, coś, czego już nie miało prawa być, a jednak było. Nam na złość chyba. Przecież umówiliśmy się, że jest przyszłość, udawaliśmy, że przeminęło. Uparciuchy, gorsze niż dzieci.

            Rozejrzałem się. Nikt nas nie gonił. I słusznie, bo po co? Chyba tylko ze złości. Nie byliśmy nikomu potrzebni. Nie było już chyba nawet żadnego my. Pękło jak rama roweru górskiego z pierwszej komunii. Byli oni, ja byłem sam. Nigdy tego nie chciałem, a zawsze tak to się kończyło. Chyba byłem do tego predysponowany. Rozejrzałem się jeszcze raz. Trójkąt zbierał się do wieczora, ożywiał się na nowo. Ludzie wrócili z pracy i wychodzili od nowa. Z tego składało się życie. Do mieszkania mieliśmy całkiem niedaleko, wystarczyło parę kroków. Po raz pierwszy przemknęło mi przez myśl: co dalej? To też część życia. Trzeba się przemóc, pomyślałem. Niech on zajmie się nią, a ja wezmę to krzesło. A przepraszam, fotel. Na tyle się chociaż przydam. Myślałem, że coś mi łupnęło w krzyżu, kiedy go podnosiłem, ale to w konstrukcji. Gdy tylko go uniosłem, deski potrzaskały się w moich rękach jak wafelki, a ze środka wypłynęła ciemna masa, niby kakaowa. Typ trzysta sześćdziesiąt sześć wyrzygał z siebie morze korników, falowało jak choroba morska. Kucnąłem i nachyliłem się do nich bardzo blisko. Bliziutko, tak żeby zobaczyć pojedynczego. Uśmiechał się. Nie uwierzyłem i obrałem za cel innego, ale tak było. Każdy jeden z miliona cieszył mordę, a fotel był w kawałkach.

 

 

Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

 

 

Marek Baraniecki – Znad morza, żyje we Wrocławiu. Tam pisze prozę i programuje. Publikował w „Wizjach” i „Stonerze”, finalista Połowu Prozatorskiego 2021.

PODZIEL SIĘ

Do góry