Po co miałbym do Szwajcarii jeździć?
Andrzej Stasiuk
Noc. Uśpiony wraz z całym miastem Münchensteiner Brücke w smużącym się mżawką świetle latarni. Wrześniowy poniedziałek. Pierwszy dzień pracy. Po drodze nie spotkałem, jak dwa lata temu, łasicy, a nietoperze nie dokonywały cudów lotniczej ekwilibrystyki tuż nad moją głową, gdy rozpędzony wynurzałem się z rowerowego tunelu. Wilk był jednak na miejscu. Świecił halogenowymi ślepiami zza drzew, zgrzytał metalowymi zębami i wył przeraźliwym industrialem. Z mostu widać go w pełnej okazałości.
Bocznica manewrowa bazylejskich kolei zwana Wolfem. Tory po horyzont. Ponad – tylko Münchensteiner Brücke wiszący nad złowrogo pobłyskującymi szynami w ponurym milczeniu. Nie pamiętam, żebym kogoś mijał przejeżdżając przez ten most. Nie wiem, niewiele widziałem, mrużąc oczy w mżawce, skupiony na drodze, zerkający tylko w stronę Wolfa. Więcej wychwytywało ucho. Zgrzyt, pisk, świst, huk i kakofonia wrzasków. Jeszcze niezrozumiałych, ale z każdym metrem coraz wyraźniej formująca się w poziomy Babel: „Saluuuuuuut!”, „Andiamo!”, „Wo bisch, Gokan?!”, „Emil zehne!”. I nieco cichsze, choć najliczniejsze tureckie pomruki.
Pogranicze totalne. Ziemia niczyja, którą pochłania się, nazywając na nowo, tworząc nową opowieść. Słowa różnych języków po jakimś czasie zaczynają być akceptowane przez wszystkich. Dlatego na powitane słyszy się francuskie „salut”, a dzwonkiem na przerwę jest włoskie „mangiare”. Ciekawe, że żadne tureckie słowo jeszcze się nie przyjęło. Może przyswajalność jest odwrotnie proporcjonalna do częstotliwości występowania słów. Niemiecki na Wolfie jest cichy. Używany tylko kontakcie z centralą dworcową. Bo na dworcu jest inaczej. Tam nie ma pokrzykiwań, a z megafonów płynie Hochdeutsch, bez miejscowych naleciałości dialektowych, tłumaczony wedle standardów na angielski i francuski.
Bocznica kolejowa rządzi się jednak swoimi prawami i soczystością wyklinań: „vaffanculo”, „bastarde”, „verdammt”, „merde” i ich tureckimi odpowiednikami. To pogranicze wyrosło na poddatnym gruncie państwa, gdzie w poszczególnych kantonach obowiązują różne języki: niemiecki, francuski, włoski lub romansz (retroromański – dialekt łaciński powiedzą jedni, rumuński dialekt – drudzy). Język nie jest więc tu wyznacznikiem narodowości, a sama kategoria narodowości jest znacznie bardziej liberalnie pojmowana.
Nie wiem czy to kwestia pierwszego dnia pracy po dwuletniej przerwie, ale wydawało mi się, że w tę wrześniową noc wrzaski rozdzierały przestrzeń ze szczególną intensywnością. Brutalnie świdrowały powietrze, wdzierając się przez uszy pod czaszkę. Tylko czasem na chwilę zagłuszane były piskiem rozpędzonej lokomotywy, przypominającej kształtem i brudnoczerwonym kolorem zużyte, zeschłe tampony, jakich akurat tego dnia także monstrualne ilości wyciągaliśmy z pociągowych śmietników. Jakby nastąpiła synchronizacja cykli księżycowych kobiet w tej akurat rozciągłości geograficznej. Więc to może zapach krwi rozjuszył męskie instynkty na Wolfie? Wyczuwało się większą niż zwykle zawziętość rozmów i prowokujące intonacje.
Był jeszcze jeden powód rykowiskowych starć. Być może najważniejszy. Esperanza. Jedyna kobieta na bocznicy. Zanim ją zobaczyłem – najpierw usłyszałem. Grzmiący śmiech zdawał się głośniejszy niż trzaski zajeżdżających pociągów. Po chwili z mgły albo papierosowego dymu wynurzała się około pięćdziesięcioletnia, niska i krępa Angolka, o niezwykle głębokiej czerni skóry, która zdawała się absorbować przestrzeń niczym galaktyczna czarna dziura. W nocnym pejzażu błyskały przy każdym gromkim śmiechu jej złota biżuteria i białe zęby z dużymi przerwami.
Z każdym wita się wylewnie i głośno zachrypniętym, mocnym głosem, kontrastującym z ciepłymi słowami i zdrobnieniami, jakimi określa każdą osobę już na początku. Bywa, że nagle zaczyna z kimś tańczyć na torach albo bezceremonialnie siada na czyichś kolanach. Big Black Mama. Żywioł, którego potężna siła opiekuńczo-przyjazna ma także swój wymiar wściekle gwałtowny i miażdżący każdego, kto próbuje wykorzystać bezczelnie przychylność, kto posunie się o jeden niesmaczny gest za daleko. Wtedy drży ziemia od krzyku, a Esperanza dyszy ciężko dymem papierosowym. Ale po pięciu minutach, jak po nagłej letnej burzy, Big Black Mama znów staje się słoneczna.
Zaczęło padać mocniej. Naciągnęliśmy na głowy rozcięte z jednego brzegu czarne plastikowe worki, w które zbieramy pociągowe śmieci. Srilańczyk Sami, Oeztürk z Turcji, Włoch La Roccha, Esperanza i ja. Wszyscy o ciemniejszej karnacji plus ja – jeden białas z białym, niemieckim nazwiskiem. W trójkątnych czarnych czapach przechodzących w targane najmniejszym podmuchem wiatru peleryny wyglądaliśmy jak murzyńska wersja Ku Klux Klanu (z jednym potencjalnym autodestrukcjonistą w mojej osobie).
Staliśmy wpatrzeni w noc, w kierunku Münchensteiner Brücke, za którym był dworzec główny. Stamtąd przyjeżdżały kolejne pociągi. Teraz dziwnie długo się spóźniały, co zdarza się tu niezwykle rzadko. Umilkły wrzaski. Nic nie jeździło. Nic nie mówiliśmy do siebie. Z centrali nikt się nie zgłaszał. Czasem padł jakiś pomruk niezadowolenia, czasem przekleństwo. Czekamy. Mokniemy. Nagle monotonny poszum deszczu zagłusza telefon. Każą nam iść do lokalu, bo chwilowo nic nie będzie jechało. Ktoś rzucił się z mostu pod pociąg – mruknął La Roccha. I znów cisza. Nikt się nie poruszył, nie padł żaden komentarz. Zerknąłem w stronę mostu, nad którym migał drwiąco neon towarzystwa ubezpieczeniowego.
Spuściłem wzrok, upewniwszy się wcześniej, że nikt nie zobaczył mojego spojrzenia. Zaszurałem nogą. Błysnęły zapalniczki, a potem zatliły się papierosy. Powoli ruszyłem pod dach. Następnego dnia jechałem do pracy już inną trasą. Było po prostu krócej.
Fof. Alan Weiss
Alan Weiss, ex-pasterz norweskich krów i szwajcarskich pociągów. Kombatant Rospudy i Puszczy Białowieskiej. Mieszka z dwoma psami. Pomieszkiwał z lisami. W międzyczasie napisał doktorat o Harasymowiczu.