Od strony ulicy widać dym. Palą stare meble. Maskami na twarzy chronią się przed swądem lakieru. Nieskutecznie. Trucizna przenika do krwi przez skórę. To wehikuł. Przenosi pomiędzy opowieściami. Niektórzy twierdzą, że tak jest lepiej, lecz ja protestuję, lubię swój świat. Stoję. Drzazgi – obok mebli leży kupa trocin – wchodzą pod paznokcie. Nie moje na szczęście, bo twoje. Wywołują ból na granicy zniesienia, robienia codziennych zakupów w sklepie, z tym samym grymasem na twarzy co zawsze. Niby wszystko w porządku, ale z palców sączy się krew. Nie moja, bo twoja.
Po zapakowaniu sterty węglowodanów do torby, otworzyć następną, do niej wrzucić mięsa. Jeszcze jedna została, będzie na warzywa. Por, marchewka, być może seler, cebula, brokuł. Jak najszybciej stąd wyjść. Nerwowym krokiem minąć stanowisko z alkoholami. Nie ma mocnych. Zabronili. Są tylko słabe. Na wysokości kasy wrócić, tylko jedno butelkę zabrać ze sobą, dla taty.
Tata nie pije. Mieszkasz sam. Po co ten cyrk? Dla zwierząt. One lubią dyscyplinę. Nosisz ją w sobie, myślisz o niej jak o płodzie, to jest chora myśl. Masz ptaki nieme, nieloty, przewiezione samochodem transportowym z domu, który został po rodzicach. Lepiej było im w boazeriach niż pod ścianą tutaj, ale trudno, tak musi być. Albo inaczej, lecz mało kto wierzy w możliwość zmiany. Tylko w przeszłości, w niej jeszcze są rozstrzygnięcia. To, co nadejdzie jest przesądzone. Złe. Nikt nawet nie próbuje wyobrazić sobie.
Ptak numer jeden to sowa, numer dwa, Jezu nie wiem, nie znam się na ptakach. Są tylko przywiezione. Numer dwa patrzy na mnie w nocy. Czasem, gdy wstaję do kibla, jego martwy wzrok, to pierwsze, co mnie napotyka. Czuję wtedy w sercu lód. Żadnych abstrakcji, to jest konkretna zima. Lato 1996. Spadł wówczas śnieg w okolicach urodzin ojca. Od kilku dni nawiewało chmury ciężkie jak granit. Wszyscy myśleli, że nie, nie, spokojnie. Mówili – to nic takiego, proszę się uspokoić, zwykła anomalia. Inaczej śpiewali, gdy nastąpił opad.
Mam to od ptaka jak chorobę, gdy wracam do łóżka, pragnąc dokończyć sen. Nie udaję się. Leżę. Dopiero nad ranem, kiedy muszę wstać, znów założyć ubranie robocze, przychodzi płytkie drzemanie. Okruchy snu nawiedzają mnie w postaci twarzy starych mężczyzn i kobiet. Próbuje rozpoznać w nich znajome rysy, ale każda kolejna twarz jest bardziej obca od poprzedniej. W końcu znikają, zastępuje je dym, chyba erupcja wulkanu. Wstaję oszołomiony. W łazience przemywam twarz wodą, chcę się wszystkiego pozbyć z głowy. Z głowy. Stare zaklęcia potykają się w przejściu, w przedpokoju. Sięgam po kurtkę.
Już jestem ubrany. Zawiązuję szal. Otwieram drzwi. Zamykam. Z następnymi to samo. Mijam sąsiada, zabieram mleko, nie moje, może to PRL. Idę dalej. Zatrzymuję się przy pierwszym sklepie. Nie odpowiadam na pytania, które zadaje sobie w myślach na krótkim odcinku chodnika. Dotyczą budowy domów, szerokości ulicy, są o ludziach. Nawet chmury zajmują głowę, i słońce. Samochody, ruch, spaliny i przejście dla pieszych. Światła i znaki. Wszystko za moimi plecami. Ze sklepu – bo jednak wchodzę – biorę chleb. Jeszcze trochę i będzie wiata przystanku, ulica większa od poprzedniej. Szersza. Chciałbym do pracy poruszać się pieszo, lecz nie mogę, fabryka jest za daleko. Nadjechał. Wchodzę w tłum, czuję ciepło oddechów. Już w autobusie. Jadę z innymi, powtarzam, jadę z innymi tą samą trasą, co wczoraj. Niektórzy wyjdą, reszta zostanie, pojawią się nowi. Zwolnią się miejsca w miarę postępów na trasie, aż nadejdzie jej kres. Zabrania się przebywać w maszynie podczas czynności manewrowych, czytam ciągle ten sam komunikat.
Wysiadam na przedostatnim przystanku. Ulica, sklep, przejście dla pieszych. Znów to samo. Dalekie przedmieścia, rogatki stolicy. Samochody stoją, dużo ich. Wielki parking przed wielką fabryką. Zarabiam w niej. Niekiedy zamiast pieniędzy, dają żywnościowe kartki. Państwo wprowadziło program obejmujący pracowników określonych sektorów. Z tego powodu mam dużo. Czasami zastanawiam się, co z tym wszystkim zrobić. Ale nie rozdam, nie będę uczestniczył w programach pomocy. Wolę pozbierać, poustawiać w domu, obok wypchanych zwierząt. Żeby tylko nie stracić, nie popaść w słabość, nie zostać zdegradowanym poza obszar fabryki. To tam palą, zmuszeni wdychać trujący dym. Dzień za dniem. Tymczasem u mnie składamy części, metalowe konstrukcję przygotowujemy do transportu na wschód. Pakujemy je w worki foliowe, następnie w kartony, do samochodu wprost z rampy, potem na statek. I nie obchodzą mnie już przygody z ładowni statku, siłownie metafor.
W przerwie, jeśli kierownik pozwoli, siadam na krześle, jednym z tysiąca, każdy ma swoje, i marzę o wielkiej powieści, tej z Ameryki. Nie mogąc się oprzeć rozrostowi marzenia, szepczę do siebie, wyszeptuję czule: John, cholera, John tę historię masz na końcu języka, masz ją od zwierząt, ona jest instynktowna i dzika. Musisz tylko wrócić do domu, wziąć ołówek do ręki, włączyć komputer. Wsłuchać się. Patrz, jak ci wystukuję rytm. To chyba są triole. Internetu brak – nie szkodzi – został wykreślony z listy oficjalnego wsparcia. Świętowałeś, gdy go odłączali. Chodziłeś po ludziach mówiąc – dobrze, że skończyli z tym gównem. Oni. Byłeś wniebowzięty.
Potem zajęli miasta. Notowałeś oznaczenia przejeżdzających czołgów – spokojnie, nie strzelali – machałeś żołnierzom. Nie odmachiwali. Nad głowami zawisały drony. Przylatywały zewsząd, robiąc ci zdjęcia, twojemu psu. Przetarg na drony wygrała korporacja z siedzibą za oceanem. W prasie odbębniono sukces, jak to nazwano, krótkich, ale niezwykle intensywnych negocjacji. Nazywałeś drony, z ostatnim kolegą, pogardliwie, skurwysynami. Mówiłeś: patrz, znów skurwysyn leci. Później zmieniłeś zdanie. Przyzwyczaiłeś się do delikatnego powiewu z silników. Pies bał się dronów do końca. Szczekał. Może było to coś na granicy jęku. Zakopałeś psa rok temu. Jego odejście musiałeś pokwitować w urzędzie. Pojawił się bowiem nowy przepis. Wszystko jest odtąd dokładnie protokołowane. Dostałeś w zamian kilka kartonów zdjęć, na których byłeś z psem. Zrobione dronami. Na pamiątkę – uśmiechnął się do ciebie urzędnik, wręczając ci mały pakunek.
To będzie ostatnie pokolenie psów przeznaczone do eksploatacji, ostrzegali w oficjalnych komunikatach. Odtąd gabaryty zwierząt muszą być znacznie zmniejszone. Dopuszcza się pojedyncze ptaszki z klatek, rybki, lecz w sprawie ssaków nowe prawo stanowiło jasno -– z ssakami koniec. Spotykasz jeszcze ludzi na spacerach ze starymi psami, są nękani kontrolami, każdy musi mieć kartę psa. Policja zaznacza w niej upływający czas. Szeregowi funkcjonariusze, oni, zdarza im się kopać psy, odnajdują w tym zabawę. Zabicie psa na własną rękę spotyka się z aprobatą policjanta. Truciznę dla psów można dostać w każdym sklepie. Są łaskawi – nie wydają rozkazów, dają czas na przygotowanie.
Minął kolejny rok. Znów przechodzisz obok tartaku. Tym razem od innej strony. Jest niedziela, ludzie wydobyli się z domów. Ustawieni w rzędach, okazują gotowość. To będzie wolny dzień. Stoisz w rzędzie 62 C. Przydzielono ci go z urzędu. Podobno twoja pozycja jest wynikiem skomplikowanych obliczeń. Żadne przypadki nie wchodzą w grę. Wyznaczono ci trasę spaceru. Masz na niego określony czas. Granica błędu wynosi piętnaście minut. Przekroczenie jej grozi wpisem do rejestru. Wpisanym można zostać najwyżej kilka razy. Niekiedy jeden wpis wystarczy. Zależy od wykroczenia. Ewentualne konsekwencję są niesamowite. Są zapisane szczegółowym regulaminie, który każdy musi sobie nosić przy sobie, w swoich podręcznych kartach pamięci. Język regulaminu jest symboliczny, jego egzegeza wymaga planowanych wizyt u specjalistów. Dopiero taka wizyta, taka rozmowa, takie tłumaczenie pozwalają wiedzieć, jak postępować na co dzień. Najprostsze czynności są obwarowane komentarzem. Wszystko jest brane pod uwagę, każda okoliczność została wcześniej zbadana, opisana. System działa, ludzie ustawiają się bez większych problemów. Ich ciała formują zaawansowane figury, które sterowane z zewnątrz osiągają maksymalną efektywność w pracy. To jest największa nowość. Jeszcze do niedawna było po staremu, okupowano fabryki, ludzie zajmowali stanowiska, nadzór był skomputeryzowany. Dziś liczy się przestrzenne rozłożenie ciał. Pierwsza wskazówka mówi: komunikuj energię z kolegą. Nikt dokładnie nie zna mechanizmu działania komunikacji. Na nieśmiałe pytania kierownictwo odpowiada – spokojnie, wystarczy, że komunikujesz, po prostu robisz swoje.
Po spacerze zjadasz obiad. Nie ma już dostępu do sklepów. Wzbogacone minerałami pożywienie dostarczają drony. Nawet nie przejdzie ci przez myśl, żeby nadal nazywać je skurwysynami. Teraz myślisz o nich czule. Czasem, w momencie rozrzewnienia, nazywasz drona kotkiem. Dron bzyczy wtedy, później pohukuję. Odbierasz to jako pożądaną reakcję. Sięgasz po pokarm, zasiadasz sam do stołu. Spożywasz bardzo powoli. Boisz się, że pośpiech może wszystko zepsuć. Żujesz syntetyczne mięso godzinami. Zmęczony układasz się do snu. Dawno zapomniałeś o powieści z Ameryki. Zabrano ci wszystkie notatki. Pisałeś trochę o psach, w niektórych akapitach.
Bartek Zdunek. Pochodzi z Nowej Rudy. Mieszka w Warszawie. Publikował w Chimerze, Opowiadaniu, Biurze. Finalista Połowu 2016, OKP im. J. Bierezina 2017, laureat konkursu na tomik poetycki Fundacji Duży Format 2018.