– Tosia, tylko nie dębowa – Zbyszek usłyszał głos ojca, zanim stanął w drzwiach. – Sosnowa. Dębowa się za wolno rozkłada. Ja już zgniję, a trumna nie. Tak nie może być. Sosnowa. A najlepiej mnie spalcie.
Kiwnęła głową. Heniek kiwnięcia nie widział. Nie musiał. Żona nie oszuka go nawet po śmierci.
– I zabierzcie tego kota!
– Heniek, co ty pleciesz? – fuknęła Tosia, zbierając się do wyjścia.
– Biały kot na kołdrze. Weźcie go.
– Przestań gadać głupoty – dodała, ale już ciszej i z rezygnacją.
– To nerki, pani Tosiu. Nie filtrują i mózg szwankuje. Stąd te koty, noc w schowku z kosiarką, Lipsk za oknem i co tam jeszcze – wytłumaczyła pielęgniarka, a po chwili zniknęła w szpitalnym korytarzu za Tosią.
– Już zabieram, tato. Duży ten kot. No, chodź, kolego.
– Zbyszek. To ty? – źrenice Heńka powiększyły się, kiedy odwrócił głowę od okna.
– Tak, tato.
– Te koty… Tosia już poszła?
– Tak, mama wyszła przed chwilą.
– Ty zostaniesz? Pozwolą ci jeszcze jedną noc tu?
– Tak, tato, zostanę.
– A wygodnie ci na tym fotelu?
– Jest ok. Jak się czujesz?
– Trochę lepiej. Jak tu jesteś, to mnie nigdzie nie wywożą. Ten schowek wtedy. I taka, wiesz, ni to kosiarka, ni wielki odkurzacz. Całą noc mnie tam trzymali.
– Już nie będą – zapewnił Zbyszek.
– Dobrze. Ale zostaniesz?
– Zostanę.
– Ktoś był na działce? Mirabelki już powinny być – Heniek ożywił się, jak zwykle na myśl o działkowym kalendarzu.
– Ula była z dziećmi wczoraj. Kilka wiaderek przywiozła.
– To dobrze, to dobrze.
– Chcesz coś zjeść? Mam kanapki – Zbyszek zaczął wypakowywać rzeczy z plecaka.
– Nie.
– Mam też mirabelki.
– Nie, nie chcę. Wziąłeś maszynkę?
– Tak, ogolić cię?
– Mhm.
Heniek wolałby żyletką. Ale to i pędzelek, i piankę, i kubek. I wody trzeba by jakoś nagrzać. Zbyszek lekko naciągnął wiotką skórę ojca i włączył maszynkę. „Czy tato zawsze miał tak miękką skórę?”. Powoli przesuwał maszynką po twarzy. Nie wiedział, czy nie przyciska za mocno. Nigdy wcześniej nie golił nie swojej twarzy. Zerkał na ojca. Heniek leżał spokojnie. Oczy miał zamknięte. Najtrudniej było pod ustami. I koło blizny na policzku. Tej po niemieckim sygnecie. Heniek u Bauera dał w mordę Niemcowi, bo ten go pchnął. Ale nie zabili Heńka, trochę obtłukli i wysłali do kamieniołomów. Dwa tygodnie później już Ruscy szli i Heniek uciekł w czasie wymarszu. Wciągnął Ukraińca z pary do rowu w krzakach, kolumna się zeszła, a oni przeczekali kilka godzin aż droga opustoszała. W najbliższej wiosce Niemka dała im kaszanki. Heniek po wojnie, już w latach dziewięćdziesiątych, jeździł ze Zbyszkiem pod Lipsk, żeby znaleźć taką kaszankę. Nie znalazł. W czterdziestym piątym pierwsze kilometry przejechali z Wasylem na niemieckich rowerach. Potem Ruscy zabrali i jeszcze w pysk strzelili, że szpiony. Ale przesłuchali i puścili z papierem, że nie szpiony. Do Małomierzyc dotarł na piechotę. Z Wasylem pisał jeszcze po wojnie. Potem odpowiedzi przestały przychodzić. To i on przestał pisać. Zbyszek znał tę historię na pamięć. Jak był mały, to ojciec opowiadał mu ją do snu. Zbyszek sam chciał. Jeszcze kilka dni temu, już w szpitalu po raz nie wiadomo który prosił ojca, żeby opowiedział, jak uciekł z kamieniołomów. Heniek lubił opowiadać. Zbyszek lubił słuchać.
– Wszystko ok? – zapytał syn ojca.
– Taa – wymruczał Heniek i po chwili zasnął.
Zbyszek dokończył golenie, posmarował twarz ojca kremem i usiadł w fotelu. Za oknem kołysały się stare kasztanowce. Wczoraj Heniek, wskazując pod łóżko, kazał mu odłożyć resztę bułki na korzeń – „Nie zmarnuje się, zwierzęta zjedzą”. Tej nocy Heniek obudził się tylko raz. Zapatrzył się w ciemne okno i zaczął nucić coś po niemiecku. Zbyszek nie rozumiał. Nigdy nie słyszał ojca śpiewającego po niemiecku. Zanim zdążył zapytać, Heniek już po polsku i bardzo wyraźnie powiedział:
– „Suche drzewa rosną w sadzie…” Ta piosenka jest bez sensu. Suche drzewa nie rosną – nabrał powietrza i wypuszczał krótkimi sapnięciami. – Zbyszek…
– Tak, tato?
– Pomóż mi umrzeć. Oni już i tak mnie nie wyleczą.
Tosia stała przy łóżku i patrzyła na Heńka. Wyglądał jak zawsze, kiedy spał. Spokojny. Wszędzie potrafił zasnąć. W każdej pozycji, w kilka sekund. To i na śmierć zasnął spokojnie. Pogładziła męża po policzku. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz tak robiła. „Gładziutki. Ktoś go ogolił?” Miała wrażenie, że, kiedy wychodziła wczoraj wieczorem, był zarośnięty. Dzisiaj rano, zanim zadzwonili ze szpitala, spakowała nawet maszynkę. Ale ją wyjęła, a do torby wsadziła żyletki, piankę, pędzelek, krem i niebieski plastikowy kubek. Ten sam chyba od 30 lat. No i czajnik elektryczny, żeby podgrzać wodę. Opadła na fotel. „No i tak. A miałeś jeszcze przynieść kwiaty z działki na grób Zbyszka. Zaraz będzie pięć lat. Zmarł piętro wyżej. Na onkologii” – westchnęła i przytuliła głowę do białego kota, który przeskoczył ze szpitalnego łóżka na jej kolana.
Alan Weiss – opiekował się krowami w Norwegii i pociągami w Szwajcarii, żeby było na chleb i aktywizm. Od kilkunastu lat działa dla przyrody i zwierząt. W międzyczasie zrobił doktorat z literatury. Współpracuje z Miesięcznikiem Dzikie Życie.