Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

Data z godziną
Leszek Budrewicz

                                                   

Byli już wszyscy, którzy mieli być. Całe trzy plutony. Gdzieś była łapanka, ale rykszy z bronią udało się ją ominąć. Tylko zaskoczenie, bo już dawno Niemcy nie robili łapanek. Półciężarówka nie miała daleko i też już była rozładowana. Byli wszyscy i jeszcze trochę.

Ktoś przyprowadził kumpla z kamienicy, który już wiedział, ze nie zdąży na swój punkt. „Siekacz” gwarantował za niego, była tylko chwila ciszy, bo jego kumpel od dzieciństwa wyjął szytą niedawno i ładnie wyprasowaną (pytania: „ a masz siostrę?”) opaskę czarno-czerwoną. Najpierw wszyscy myśleli, ze przyprowadził kolegę, co „u lubelskich”, ale „Czołgosz” (taki miał pseudonim) był od syndykalistów.

Dwóch i dziewczynę, za których gwarantowali inni, „Lotny”, dowódca kompanii, od ręki zaprzysiągł. Nie wiadomo było ciągle, co zrobić z dwojgiem 12-14 letnich Cyganów (on starszy i siostra), których przyprowadził zaprzysiężony dozorca. Okazało się, ze już dwa lata byli zakamuflowani za podwójną ścianą w piwnicy bez okien, zostawieni przez cygańskich kotlarzy, których Niemcy zabrali już dawno temu. Nikt nie wiedział, jaki dozorca Wawrzyszak chowa skarb. Nikt już nie miał czasu pytać, jak ich rodzina dozorcy i za co karmiła, dość, ze mili dużo patelni nie do zdarcia. No i dziwili się wszyscy, że Cyganie zostawili obcym dzieci, przecież oni chyba woleliby je utopić, niż komuś dać.

„Lotny” i „Zagończyk”, jego zastępca, zrzutek z Anglii, o którym wszyscy wiedzieli, że umie rzucać nożem, postanowili ruszyć sprawy, nie czekając na ostateczny rozkaz, bo jasne było, ze potem można nie zdążyć ze wszystkim. Całe drugie i trzecie piętro kamienicy zajęte było prze kompanię w pełnym składzie, plutony jeszcze się mieszały, ale już nadano temu jakiś porządek, pieczętowano opaski „WP” biało-czerwone, siadano pododdziałami, wycinano z puszek oficerskie gwiazdki, po jednej dla podporuczników, po dwie dla dwóch poruczników.

Od razu widać było, po trzymaniu broni, kto już był w jakiejś akcji, dla kogo był to debiut. Rutyniarze odkładali broń, odchodzili na chwilę, debiutanci trzymali się jej kurczowo, czekając na start.

Dziewczyny dzieliły się opatrunkami i różnymi miksturami. Z bronią nie było najgorzej. Kilkunastu najmniej doświadczonych dostało po kilka granatów, przygotowane butelki z benzyną stały pod jedną ze ścian, człowiek z rosyjskim mossinem pilnował, żeby nikt tam nie podchodził.

Piętro wyżej było całe puste, odkąd na początku wojny właściciel uciekł. Dwie staruszki mieszkające na parterze obok dozorcy zatrzasnęły się na amen, zaciągnęły kotary mimo letniego popołudnia.

„Kalina”, „Tom Mix” i „Chudy” grali w karty na największym stole, ale co chwilę ktoś im przerywał, bo trzeba było na wszelki wypadek rozebrać i złożyć jakiś egzemplarz broni. Albo „Zagończyk”  i inni dowódcy musieli jeszcze raz rozłożyć mapę, żeby coś ustalić, albo ustalić na nowo. „Markiz” i „Wisienka” pocałowali się ukradkiem na schodach między plutonami.

Wszyscy mieli wrażenie, że właściwie już się zaczęło, minus może pierwsza strzelanina. Na ulicy i dwóch sąsiednich coraz mniej ludzi, jakby wszyscy na coś czekali. Niektórzy mieli elementy umundurowania, ale jakby jeden element z munduru dla każdego. Najwięcej było fasowanych beretów, nie wiadomo skąd wyciągniętych polowych furażerek, zdarzył się też jeden solidny hełm strażacki. Plus dużo oficerek i trochę battlle dresów.

Wartownicy na dole nie byli z zewnątrz widoczni, ale jeśli ktoś się zaplątał do kamienicy, zatrzymywali go w dużym pokoju u dozorcy., gdzie były okna od podwórka. Wszystkie pietra okalały kamieniczną studnię kręgiem, więc powstańcy byli u siebie. Dozorca pytany o zabarykadowane staruszki, machał ręką, robił kółko na czole i dodawał, że nie mają telefonu.

Nie było chyba nikogo, kto by nie zerknął, jeśli przechodził, idąc tu, obok ufortyfikowanego posterunku żandarmerii, który mieli zdobyć na początku. Potem rozkaz kazał nacierać długą ulicą w stronę hal targowych, które miały być zdobyte, uwaga, razem z żywnością. Kierunki były tajne, ale kazano też zrobić rozpoznanie, więc wszyscy wiedzieli, co będzie. „Lotny”, „Zagończyk”, oficerowie przy szefie kompanii zdecydowali, że w zależności od sytuacji jeden – dwa plutony zajmą się posterunkiem, a jeden lub dwa od razu ruszą w kierunku hal, gdzie mogło być trochę granatowych, może jakaś ukraińska pomocnicza. Wszyscy się zastanawiali, jaki opór stawi nieduży, ale uzupełniony nowymi żandarmami i jak na warszawskie warunki umocniony na na nowo punkt ogniowy. Ostatnio Niemcy nikogo stąd nie wypuścili, więc nowe możliwości punktu oporu nie zostały do końca rozpoznane.

Dlatego tu miał ruszyć głównie pierwszy pluton, mający najwięcej ostrzelanych wcześniej żołnierzy.

Wszyscy teraz czekali na drobną blondynkę, którą najpierw po odebraniu rozkazu na rowerze na ramie podwiózł brat, potem przesiadła się do tramwaju, teraz szła ulicą, mijając niewielkie patrole, które zdawały się odliczać godziny do ucieczki.

Wartownicy na dole wstali, kiedy weszła, jeden z nich (hasło się zgadzało) zaprowadził ją na drugie piętro. Tam jej zrobili herbatę, „Lotny” przeczytał, podał kolejnemu, powiedział coś półgłosem, tak, że jedni się skulili, inni wyprostowali. Patrząc na zegarki, rozeszli się do swoich i wtedy fala niezwykłego radosnego gwaru, który był wszędzie, zaczęła być przerywana zbiorowymi okrzykami, a choćby pomrukami, nawet „Tarzan” z trzeciego plutonu przestał grać na harmonijce.

Niektórzy powoli, ociągając się, inni od razu zaczęli zdawać opaski, broń, od razu pakowaną do drewnianych skrzynek. Niektórzy patrzyli sobie w oczy bez słowa, inni kręcili głowami, jeszcze inni wzruszali ramionami i już układali sobie plany na dzisiejszy wieczór. W torbach znikały berety i furażerki. Kolejne stopnie dowodzenia przypominały, że pogotowie jest utrzymane. Jeden w podchorążych zszedł na dół porozmawiać z zatrzymanymi przypadkowymi gośćmi, trzymanymi u dozorcy (żona i trójka dzieci przyglądali im się ciekawie).

Sam dozorca popchnął lekko zdezorientowaną zupełnie dwójkę młodych Cyganów i poszli znów w stronę samozdemaskowanej już kryjówki.

Znowu, tym razem przed wyjściem, ktoś się z kimś pocałował ukradkiem. Powoli, małymi grupami, wychodzili na ulice, znów jakby ludniejsze. Jeszcze przed chwilą trzymali fason, teraz starali się nie wyglądać na wojsko. Ryksza z bronią pomknęła z rowerową, uzbrojoną obstawą. Półciężarówka odpaliła i w drogę.

Oddech ulgi przeszedł też przez ciało niemieckiego „gołębiarza”, umieszczonego na łączonym z sąsiednia kamienicą strychu, o którym dozorca, tak przynajmniej zeznał po kilku kolejnych dniach powstańczej żandarmerii, nie miał pojęcia.

Co się odwlecze, to nie uciecze – mruknął, gryząc zapałkę dozorca, który po ponownym zakamuflowaniu Cyganów postanowił po prostu się napić. A spisujący z kenkart przypadkowych gości „Zdun” i podchorąży „Nałęcz” nie odmówili, gdy i im polał.

Co ma wisieć nie utonie – rzucił „Nałęcz” i wypił małą szklaneczkę bimbru jednym haustem.

Tak niektórzy wspominali potem ciepłe popołudnie piątkowe 28 lipca. I to, że kilkoro z drugiego plutonu, którzy wychodzili jako ostatni, umawiało się na niedzielę na łódki.

Poezja współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.

PODZIEL SIĘ

Do góry