Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

Dla Ciebie Pan Świnia, czyli podróż z prędkością jaźni ku planecie RŻ, albo o tym jak ratowałem ludzkość 1
Marcel Marudziński

 

Ta książka nie jest zbyt mądra, nie ma też w niej żadnego pocieszającego morału, nie ma w niej nadziei. Czytając ją, możliwe, bardzo prawdopodobne nawet, że poczujecie się źli, smutni i zawiedzeni. Sobą, waszymi bliskimi albo ludzkością.

Ostrzegam tylko.

– Marcel Marudziński.

 

Rozdział 1

Przejdźmy do sedna

 

Nazywam się Marcel Marudziński. Z wykształcenia jestem pedagogiem i pracuję jako nauczyciel języka polskiego w szkole ogólnokształcącej. Jestem bezdzietny, nie mam rodzeństwa, a moi rodzice nie żyją, więc nie powinno być mnie Wam jakoś wyjątkowo szkoda. Mieszkam co prawda ze swoją narzeczoną, z którą znam się od czasów podstawówki, i swoim psem – średniej wielkości mieszańcem – ale wierzę, że ktoś się nimi zaopiekował i wszystko będzie dobrze. Mam też kłopoty finansowe i olbrzymi kredyt w obcej walucie. Ale kto teraz nie ma olbrzymiego kredytu?

Piszę to wszystko, ponieważ w dniu 19 maja bieżącego roku, czyli niecałe pięć miesięcy przed moimi 32 urodzinami, około godziny 23, zostałem porwany sprzed mojego domu przez obcą cywilizację, przewieziony statkiem na ich planetę, uwięziony i postawiony przed sądem. Z tego co rozumiem, jako przedstawiciel rasy ludzkiej jestem oskarżony m.in o kretynizm oraz zniszczenie życia na planecie Ziemia.

I to nie jest tak, że osobiście je zniszczyłem.

Jestem tu z winy Was wszystkich.

 

 

Rozdział 2

Kilka słów wyjaśnień

 

Rok 1386, Falaise, Francja. To najbardziej znany przypadek i pewnie kiedyś o nim czytaliście. Nie wiadomo jak dokładnie doszło do tej zbrodni, ale było to mniej więcej tak.

Dziecko spało w kołysce, kiedy jedna ze świń postanowiła je zabić. Głodzona, zmarznięta, doprowadzona przez swojego właściciela do szaleństwa rzuciła się na niemowlę.

Mogę jedynie przypuszczać i zaznaczam, że są to jedynie moje spekulacje, że świnia miała już dosyć płaczącego niemowlaka. Poprzedniej nocy świnia, kolejny raz, nie spała – zamknięta w zbyt ciasnej zagrodzie. Wygłodniała czekała na następny bezcelowy dzień. Kiedy rano, wycieńczona, słaniająca się na nogach, postanowiła się zdrzemnąć, ktoś postawił tę cholerną kołyskę, porzucił bachora, który darł się i darł, i darł. Wtedy w mózgu świni nastąpiło szaleństwo. Szaleństwo polegające na tym, że przestała ona odróżniać dobro od zła. Przestała też widzieć cokolwiek innego niż cel, czyli spokojny sen.

Łatwo oceniać, ale spróbujcie nie spać parę dni zobaczymy czy nie będziecie jak ta świnia.

Tak czy inaczej, wydarzyła się tragedia.

Proces świni, po wtrąceniu jej wcześniej do więzienia, trwał 9 dni. Przesłuchiwana świnia uparcie milczała, co uznano za przyznanie się do winy, więc świnia została skazana przed sądem na publiczną śmierć poprzez powieszenie oraz na zadośćuczynienie swoich win otrzymując dokładnie to samo, co otrzymało wcześniej od niej niemowlę, czyli zjedzoną rączkę i twarz.

Sprawiedliwości stało się zadość. Przynajmniej tak stwierdzono.

W tych wszystkich historycznych przypadkach najbardziej interesujące są jednak te sprawy, w których zbrodniarz umknął przed karą.

Najczęściej zbrodni dopuszczały się w tamtych czasach wieprze, a ciężko jest złapać wieprza, który po popełnieniu morderstwa stara się ukryć w tłumie. Ludzie znaleźli jednak sposób, już wtedy, w średniowieczu, aby swoją logiką i swoim wielkim umysłem ogarnąć te nierozwiązane zbrodnie.

Kiedy nie udało się uchwycić sprawcy, zamiast niego przesłuchiwany był i ostatecznie stawał przed sądem którykolwiek z przedstawicieli gatunku mordercy – jako iż w dziwnym zbiegu okoliczności wszyscy przesłuchiwani zawsze milczeli, co zaznaczam ponownie, oznaczało przyznanie się do winy. Ginął jeden osobnik – bardziej lub mniej winny, bo przecież na każdego coś się znajdzie – a grzechy wszystkich zostały odkupione.

Ludzie i wieprze znowu żyli w zgodzie.

To wszystko przywodzi na myśl śmierć Jezusa Chrystusa, który odkupił winy grzesznych ludzi konając na krzyżu.

Nie chcę mówić, że jestem wieprzem albo jestem jak Jezus, w żadnym wypadku, ale faktem jest, że podobny rodzaj sprawiedliwości występuje w tej opowieści, w której umrę za nas wszystkich od strzału z lasera dezintegracyjnego.

 

 

Rozdział 3

19 maja 2019

 

Spałem na łóżku, w moich nogach chrapał pies. Moja narzeczona była akurat w pracy – miała nocną zmianę w szpitalu, jest pielęgniarką.

Na początku myślałem, że brzęczący dźwięk, który mnie obudził, wydobywa się ze starej lodówki, ale kiedy nie ustawał, wstałem i zacząłem szukać jego źródła. Dochodził z zewnątrz. Z jednej strony cieszę się, że kazałem zostać psu w domu, z drugiej, samolubnie, bardzo przydałoby mi się tutaj jakieś towarzystwo.

Z samego momentu porwania nie pamiętam za wiele, ale jednak są rzeczy, które warto zanotować.

Wyszedłem przed dom. Dźwięk natychmiast wypełnił mi umysł. Przenikał w głąb czaszki, utrudniając myślenie, sprawiał lekki ból, taki, przy którym przymyka się oczy. Widziałem jedynie światło. Jaskrawe, niebieskie, chłodne światło.

Później, kiedy w swojej celi wielokrotnie zastanawiałem się nad tym wszystkim, dopuszczałem do siebie możliwość, że był to moment mojej śmierci. Światło na końcu tunelu itd., a cała reszta – kosmici, ich statek, a później rozprawa – jest tylko wyobrażeniem, halucynacją, wizją czy może jakąś dziwną próbą, czyśćcem, eksperymentem.

To, co było w momencie porwania nietypowe, to smak. Poczułem ostry smak na języku i w ustach, podobny do tego, kiedy bierze się gryza papryczki, a kapsaicyna miesza się ze śliną i dopiero rozprowadza po ustach.

Później znalazłem się na statku.

 

 

Rozdział 4

Skoro już ginę za Wasze grzechy moglibyście mnie chociaż wysłuchać

 

Wszystko to spisuję tydzień później. Minęło około 7 dni od mojego porwania, przynajmniej na to wychodzi według moich obliczeń. Ponieważ nie posiadam ani zegarka, ani telefonu, a noc i dzień nie mają tutaj większego sensu, nie mogę być jednak tego pewny.

Niedługo, jeśli dobrze rozumiem moich porywaczy, zostanie wykonana egzekucja. Zostanę zastrzelony czymś, co przypomina niewidzialną wiązkę lasera i rozpadnę się na atomy.

“Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz”.

Pisanie tego wszystkiego – na laptopie, który był moim ostatnim, przedegzekucyjnym życzeniem – daje mi spokój. To jedyna możliwość, żebym nie zwariował, siedząc w swojej celi. Nie wiem, czy ktokolwiek, kiedykolwiek to przeczyta, ale jeśli tak, jeśli to czytasz, to mam Ci sporo do powiedzenia, gdyż poza odkryciem obcej cywilizacji zobaczyłem również przyszłość ludzkiej rasy.

Wiem, trochę tego dużo i może przytłaczać, ale serio, skoro ja dałem radę, to jakoś to przełkniesz.

 

 

Rozdział 5

Podróż z prędkością jaźni

 

Wróćmy do momentu porwania i mojej podróży.

Zapamiętałem, że na statku pachniało świeżo rozłożonymi na wilgotnej chusteczce nasionami rzeżuchy. Nie było mi dane napawać się ich zapachem zbyt długo. Zdążyłem jedynie przyjrzeć się przez moment kwadratowemu, sterylnemu, srebrnemu pomieszczeniu, w którym się znajdowałem. Wszystkie jego cztery ściany, sufit oraz podłoga były gładkie. Z początku nie było tam żadnej szpary, która pojawiła się dopiero po chwili, obrysowując kształt drzwi. Prostokątna dziura zmaterializowała się, otwierając mi drogę w głąb statku. Dotarliśmy na miejsce. Na odległą bilony-bilardów lat świetlnych planetę.

Cała podróż trwała zaledwie kilka ziemskich sekund.

Wszystko to było możliwe dzięki prędkości jaźni – jak ją nazywam – jedynej prędkości szybszej od światła, kluczowemu i ostatecznemu odkryciu wysoko rozwiniętych cywilizacji. W całej historii ludzkiej rasy tylko dwukrotnie byliśmy blisko jej odkrycia. Raz przez amatora poetę, który wyśnił ją pewnej nocy po pijaku i od razu o niej zapomniał. Drugi raz, kiedy trochę przypadkowo odkrył ją najinteligentniejszy umysł Homo Sapiens, jaki kiedykolwiek istniał – Prof. Albert Kurtis, który chwilę później zmarł w nieszczęśliwym wypadku, kiedy biegł korytarzem swojego instytutu z okrzykiem Eureka. Poślizgnął się on na świeżo wymytej przez woźnego podłodze, uderzył w głowę, a krwiak czający się latami w jego mózgu pękł. Trochę szkoda.

Prędkość jaźni pozwala dowolnej materii przenieść się w dowolne miejsce w czasie i przestrzeni z szybkością myśli.

Czasami mówiłem coś takiego moim uczniom, o silne wyobraźni.

“Wyobraźnia jest potężna. Wystarczy pomyśleć sobie o jakimś miejscu i już tam jesteście”.

Tylko że teraz teoria zamieniła się w praktykę.

W przeciągu moich siedmiu dni, które tu przeżyłem, podróżowałem wielokrotnie w przeszłość oraz przyszłość. Zwiedziłem miejsca i czasy.

Pierwszy raz zdarzyło się to, kiedy po lądowaniu przeszedłem przez drzwi statku kosmicznego. Zobaczyłem wtedy początek oraz koniec wszechświata.

 

 

Rozdział 6

Początek i koniec wszechświata

 

Zobaczyłem moment w którym nie było nic poza małym, malutkim ziarnkiem. Tylko cisza i to małe jajko, z którego nagle wykluło się wszystko.

Wszechświat składał i rozpadał się już wielokrotnie. Rósł, rozpędzał i rozszerzał po wielkim wybuchu, ale ostatecznie nawet on zwalniał, kurczył się i zapadał w sobie.

To trochę jakby obserwować rozwój człowieka. Niemowlak staje się dorosłym, a potem, na starość, zasusza się, garbi i zmniejsza.

Jak balon, który non stop napełniany jest powietrzem, później powietrze to jest spuszczane, a balon dmuchany od nowa.

To wielki, trwający centyliony lat miarowy oddech, który tworzy i niszczy wszystko.

Wdech.

Wydech.

Musiałem go zobaczyć, musiałem się w niego wsłuchać, poczuć go, zanim zobaczyłem tych, którzy mnie zabrali. Ty też wsłuchaj się teraz w niego.

Wdech.

Wydech.

 

 

Rozdział 7 

Lepidium sativum L.

 

Kosmici, bo pewnie już nie możecie się tego doczekać – czasami, po tygodniu spędzonym tutaj, zapominam już jak bardzo może być to dla kogoś ekscytujące – wyglądają jak duże, lekko kreskówkowe łodygi pieprzycy siewnej – potocznie zwanej rzeżuchą.

Poruszają się na swoich małych korzeniach, a kiedy przechodzą obok całą grupą, wyglądają zdumiewająco – bujając się z gracją, płyną wręcz.

Pod górnymi liśćmi przymocowane mają długie, różnokolorowe, wzorzyste śliniaczki. To ich tradycyjny strój, a wzory na śliniaczkach oznaczają miejsce w stadzie.

Naprawdę.

 

 

Rozdział 8 

Język

 

Rzeżuchy-kosmici porozumiewają się ze mną przy pomocy obrazów i dźwięków. Chwilę nam zajęło, aby dograć tę komunikację, ale jednak, teraz już rozumiemy się całkiem nieźle, a raczej ja rozumiem ich.

Nasza komunikacja polega na tym, że niczym w kulturze remiksu, kosmici wyświetlają w mojej głowie krótkie memo-wideo-gify. Ruchome obrazki zaczerpnięte z filmów i gier znanych na Ziemi. Wygląda na to, że zgrali Oni w swoje umysły zasoby lokalnej, ziemskiej telewizji. Wszystko to dopieścili muzyką; wesołą albo dramatyczną.

Pierwsze co powiedzieli do mnie – czyli wyświetlili mi w głowie, wyglądało mniej więcej tak:

[Dramatyczna muzyka].

Scena porwania przez kosmitów z jakiegoś starego filmu. Wiązka światła podrywa do góry aktora.

[Wesoła muzyka].

Podróż. Jedzie samochód, potem pociąg, leci balon na hel, samolot, jest jakiś talerz kosmiczny ze star warsów itd.

[Smutna muzyka].

Rzeczy wycięte z dokumentów i wiadomości; sceny morderstw, wojen, krowy i świnie jadące do rzeźni, kurczak biegający bez głowy, targ rybny i duszące się zwierzęta, wycinka drzew, deptanie trawnika, holokaust, obozy, śmierć, wysypiska śmieci, homofobia, naziści i wiele więcej.

[Cisza].

Scena z tego wzruszającego filmu, w której koleś ginie na elektrycznym krześle.

Mało subtelnie z ich strony, ale no cóż.

 

 

Rozdział 9

Rozważania

 

Do tej pory myślałem już nad wieloma możliwościami. Tak jak wcześniej wspominałem brałem pod uwagę, że może po prostu umarłem i wszystko to jest jakąś wersją nieba, piekła albo czyśćca. Myślałem też, uwierzcie mi, nad opcją “świr”. Opcja świr w dalszym ciągu wchodzi w grę, nie umiem jej wykluczyć.

Tak czy inaczej, może to głupie, czuję jednak, że wszystko to jest prawdziwe. Mam przeczucie i wewnętrzny spokój, który podpowiada mi, że to dzieje się naprawdę, że naprawdę znalazłem się na obcej planecie.

 

 

Rozdział 10

Utwór Autorstwa Poety, który odkrył kiedyś, przypadkiem prędkość jaźni

 

“Krzyk”

To był człowieczy, bardzo człowieczy jazgot. Nikt tak nie wrzeszczy na horrorach, nawet najlepsza aktorka nie jest w stanie tego oddać.

Chciałoby się zapomnieć ten dźwięk, ale wiesz, że Ci się to przyśni.

Do tego krzyku dochodzi smród. Specyficzny smród gówna i strachu.

Piętrowa przegroda pękła i metalowa rama zawaliła się, przygniatając ciężki, różowo-brudny łeb. Po oponie leje się krew, a wrzask toczy się dalej. Paniczny, przerażony, chaotyczny wrzask, który wbija się w mózg. Dołączają do niego pozostałe kwilące świnie. Źrenice rozszerzone w strachu. Płacz, ryk i błaganie.

 

Ludzie przepychają się po kiełbasę – idealną na grilla i jeszcze jest w promocji – ze ślicznym, uśmiechniętym prosiaczkiem na opakowaniu.

Chciałbym dorzucać do tych kiełbas kolorowankę.

Transport świń do rzeźni i ten wielki, zmiażdżony łeb.

Instrukcja brzmiałaby:

Pokoloruj Pana świnię i jego przyjaciół, jadących do rzeźni. Nie zapomnij o czerwonej kałuży krwi i brązowym gównie.

 

 

Rozdział 11

Mój największy sekret

 

Chyba nie ma sensu czegokolwiek ukrywać. Muszę to napisać, aby jakoś się trzymać. Przepraszam, że kłamałem to do tej pory, ale było mi głupio przyznać się samemu przed sobą. Ale teraz, na tej obcej planecie, będąc zupełnie sam, mogę, mogę powiedzieć to na głos i nic się nie stanie. Mogę to napisać. A więc, uwaga. Piszę to.

Jestem w kimś zakochany.

Jest w moim życiu ktoś jeszcze i jestem przerażony, że więcej jej nie zobaczę.

 

 

Rozdział 12

Ona

 

Nie chcę posługiwać się jej prawdziwym imieniem, więc nazwijmy ją Żanetą.

Żaneta jest moją dawną uczennicą z mojej pierwszej klasy maturalnej, aktualnie jest studentką trzeciego roku jednej z uczelni w naszym mieście.

Jest roześmianą, śliczną, energiczną blondynką o dużych, niebieskich oczach. Czytamy podobne książki i słuchamy kompletnie innej muzyki, którą się wymieniamy.

Najbardziej lubi stare, popadające w ruinę, osiedlowe bary – lubi odszukiwać takie miejsca i zabierać mnie do nich.

Najbardziej wkurza ją, kiedy zaczynam użalać się nad sobą i mówię, że “to nie takie proste”, mając na myśli zaczęcie z nią swojego życia na nowo.

Zachęca mnie do rzeczy, których nie myślałem, że jestem w stanie już robić.

Sprawia, że czuję się znowu dobrze i mogę wszystko. Uratowała mnie.

Najpiękniejsze co mi kiedyś powiedziała to:

“Lubię cię, rozśmieszasz mnie”.

 

 

Rozdział 13

Przepraszam

 

Przepraszam, że okazałem się tak banalny. Jeśli kiedykolwiek przeczyta to moja narzeczona to przepraszam również ją. To nie jest tak, że jej nie kocham, po prostu, kocham jeszcze kogoś innego, a wierzę też, że ta osoba kocha mnie. I ta miłość jest trochę inna. Jest tak wiele rodzajów miłości przecież. Wiem jakie to głupie, ale nic na to nie poradzę.

To zdarzyło się któregoś dnia, po prostu, kiedy Żaneta już dawno nie była moją uczennicą. Wpadliśmy na siebie, a dokładniej wpadliśmy na siebie kiedy kierowca autobusu ruszył trochę zbyt ostro.

Było tak.

 

 

Rozdział 14

Było to tak

 

Kierowca autobusu ruszył trochę zbyt ostro. Akurat nie trzymałem się niczego, ponieważ przekręcałem stronę w książce, którą czytałem – bardzo lubię czytać w autobusie.

Zachybotałem się i ratując się od stracenia równowagi, zrobiłem krok w tył.

– Ał! – usłyszałem.

– Bardzo panią przepraszam – odwróciłem się.

– Nic się nie stało Sorze.

Poznałem ją, nie była tą samą dziewczyną, którą uczyłem, ale w dalszym ciągu miała ten błysk w oczach. Pamiętałem ją jako wyjątkowo sprytną, bystrą i pozytywną.

– Pan mnie nie pamięta? Uczył mnie Pan kilka lat temu…

– Pani Żaneta, ależ oczywiście, że pamiętam.

Uśmiechnęła się, autobus zajechał akurat na jej przystanek, więc pożegnała się ze mną i wysiadła, a ja stałem tam, powietrze było jakby cięższe, jakby przed burzą, gęste, ciężko było oddychać, duszno, zakręciło mi się w głowie.

Zakochałem się. Poza tym wszystko zostało takie samo.

 

(cdn)

 

 

Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

 

Marcel Marudziński – (ur. 85 w Kazimierzu Dolnym). Pisze i tworzy smutne opowieści pod wesołe melodie, ale z przyzwoitości rzadko kiedy je publikuje.

PODZIEL SIĘ