Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

Dorota Nowakówna
Fragment powieści

 

 

 

            TOM, CZYLI HAPPY END

1.

            Nie polubiłem tego miasta. Choć było tu tyle pięknych kamienic, to wszystkie tonęły w deszczu, odbijały się w kałużach jak karykatury zabytków. Monotonne grupki osób, obojętni, czasem niecierpliwi pojedynczy przechodnie – brnący przez mokre ulice, szeleszczący. Nawet nie znałem języka polskiego.

            Wynająłem mieszkanie na parterze kamienicy w centrum miasta. Zaniedbaną kawalerkę z wypłowiałymi dywanami i niewygodną wersalką. Poszarzałe ściany, kapiący kran i spory balkon z ozdobną barierką. Rzadko wychodziłem z domu. Lubiłem wyglądać na podwórze, patrzeć na wróble skaczące wokół trzepaka. Były tam marne krzaki, parę koszy na śmieci, mur z cegieł. Gruba kotka podgryzała trawę. Czułem ciepło w środku, opierałem się o parapet, dłonią przytrzymywałem brzeg firanki.

            W nocy dochodziły mnie piski lub miauczenie. Lampa nade mną miała żywe ślepia. Wiedziałem, że wszystko to halucynacje, ale leżałem w łóżku pełen lęku, bez snu. Czasami do rana, a czasami nagle rozpływałem się w jakiejś bieli i zasypiałem.

            Dużo wówczas pisałem. Praca przenosiła mnie w inny świat, dzięki niej przeżywałem coś więcej niż lęk i spotykałem ludzi. Wiem, były to złudzenia, ale nimi naprawdę można się nakarmić. Niekiedy wykorzystywałem historie ze swego życia – z czasów, gdy było mi lepiej. Liceum w New Jersey, towarzystwo chłopaków w kolorowych bejsbolówkach, w jasnych, marszczonych u góry dżinsach-piramidach. Matka zamykająca mnie na klucz, żebym się uczył. Kanapki z boczkiem przykryte cienkimi serwetkami, na których siadały muchy. Otłuszczone serwetki. Nieżywy kot znaleziony w kominku. Moja pierwsza miłość, Emily, która naprawdę zemdlała na jego widok i nie wiedziałem, co mam robić. Drugi nieżywy kot znaleziony w szopie i śledztwo ojca w tej sprawie. Moja pierwsza nagroda za opowiadanie.

            Albo ranek. Lato u dziadków w Iowa. Długo wędrowałem pustą ścieżką, aż doszedłem do pola kukurydzy; długie liście wyrastające z krzaków wyginały się i opadały w dół jak nieskładne bukiety. Żółte kolby byle jak opakowane w zieleń. Tysiące albo miliony krzaków, wokół ciche, ciepłe powietrze. Zanurzyłem się między te rośliny, dałem sobą zawładnąć i urzeczony tym nowym światem szedłem przed siebie. Podobało mi się, że jestem niewidoczny; w górze widziałem niebo, na nim chmury przybierające bajkowe kształty. Czułem się jak przedszkolak bawiący się w chowanego, jak poszukiwacz przygód w egzotycznym buszu, jak szczęśliwy uciekinier przed światem. Szedłem długo, trochę pokrzykiwałem, dłońmi rozgarniałem liście i wdychałem ich zapach. Zmęczyłem się, ale pole nie miało końca, szedłem więc i czułem niewielki niepokój. Lecz nic się nie zmieniało: długie liście, żółte kolby, białe rozwiane chmury na niebieskim tle. Niepokój ciążył mi coraz bardziej i odbierał siły. Miliony krzaków, tylko krzaki. Bałem się. Zmieniłem kierunek. Potem znowu. Nie miałem sił. Wołałem. Był wiatr, półmrok; przenikał mnie chłód. Usiadłem na ziemi i czułem, że krzaki otaczają mnie coraz ciaśniej, rozrastają się w górę i wszerz. Zabierają mi miejsce, powietrze; zaczynam się dusić, boję się, boję coraz bardziej. Poderwałem się i zacząłem rozrywać liście rękami, bronić się, ale od ich kleszczy nie było już dla mnie ucieczki. Poddałem się, poczułem, że spadam w przepaść, a przecież upadłem tylko na suchą ziemię porośniętą drobnymi chwastami i trawą. Ocknąłem się w nocy i po omacku, trzymając się krzaków, zacząłem iść przed siebie. Wyszedłem w końcu na pustą łąkę, oparłem się plecami o nieduże drzewo i patrzyłem na pole kukurydzy długo i z ulgą, i ze strachem, i z pożądaniem.

            2.

            Ciche, nieruchome podwórko, mokra trawa. Kotka na pewno spodziewała się małych. Rzuciłem jej kawałek mięsa. Zjadła i resztę zagrzebała w ziemi, a potem już lekceważyła moją obecność. Wystawiłem fotel na balkon. Miałem pisać, ale patrzyłem na kotkę leżącą na murku, na jej połyskującą w słońcu, rudawą sierść.

            Czasem przychodziła do mnie Agata. Posiedzieć w miękkim fotelu, popatrzeć na obrazy na ścianach, uprawiać seks. Z nią tu przyjechałem; z Barcelony. Znaliśmy się kilka tygodni, spędzaliśmy razem czas. Nie wiem, co nas do siebie zbliżyło. Nie była to wzajemna fascynacja.

            – Jedź ze mną do Polski – powiedziała raz, wstała z barowego stołka, założyła na siebie skórzaną kurteczkę. – To co? Jutro na lotnisku?

            Lubiła takie egzaltowane chwile, filmowe sceny.

            Gata. Tak nazywali ją Hiszpanie. Nie czułem się przy niej mniej samotny.

            To nieprawda, co mówiła, że tęskniłem do Stanów, że dlatego tak trudno było się ze mną porozumieć. Ja po prostu nigdy nie byłem rozmowny. Dla mnie ważny był wyraz oczu, przebieranie palcami, ruch ramion. Zawsze dobrze to wszystko wyczuwałem.

            – Wolisz kino akcji czy dramaty psychologiczne? – spytałem ją. – Bo wiesz, moje życie nie nadaje się nawet na dramat, tak bardzo nic się w nim nie dzieje.

            – Kpiny sobie robisz? – Zsunęła się z fotela; dżinsy opięte na udach, szczupłe łydki. Brzękały bransoletki na ręce.

            – Niesłuchanie, niemówienie – powiedziałem, odprowadzając ją wzrokiem.

            Prychnęła pogardliwie. Trzasnęły drzwi.

            Chwilę czekałem. Czasem wracała. Zasypiała na moim ramieniu. Napisz o mnie, mówiła przed zaśnięciem.

            Jaka to samotność, gdy śpisz z taką dziewczyną jak Gata? Sam nie wiem. Studiowałem jej żebra, obojczyk, zastanawiałem się, dlaczego ma taki wystający nos, małe i twarde uszy. Drobne, jasne włoski na skórze widoczne dopiero w porannym świetle. Chłodne ciało w chłodnym świetle.

            Nie wiem, dlaczego mnie wybrała. Ładna 25-latka okazująca taką pewność siebie jak ona, choćby nawet była to pewność wyłącznie na pokaz, łatwo znalazłaby sobie kogoś atrakcyjnego. Ja taki nie byłem. Źle zbudowany, wychudły, przygarbiony, zmierzwione włosy. Nie dbałem o ubranie. Zawsze zamyślony i, łagodnie mówiąc, nietowarzyski. Bywałem złośliwy albo cyniczny, zmagający się z urojeniami albo się w nich zanurzający z największą przyjemnością. Nie, nie, Agata nie szukała we mnie niewidocznej na pierwszy rzut oka wrażliwości, którą może ukrywałem pod taką maską. To nie była jej domena. Ona nie pragnęła spełnić swoich marzeń o miłości, ratując dla siebie skomplikowanego emocjonalnie mężczyznę. Ona nie współodczuwała i raczej nie zauważała moich wewnętrznych zmagań, a jeśli o nich mówiliśmy, to tylko w intelektualnym dyskursie, który ją dowartościowywał. W tej sytuacji oboje wygodnie nic do siebie nie czuliśmy i nie poświęcaliśmy sobie wzajemnie zbyt dużo uwagi, zajęci labiryntami swoich własnych dusz.

            – Widziałeś tę grubą kotkę? – Gata oparta o parapet, taka, jaką chciała się widzieć: papieros w dłoni, zjeżone włosy. – Stawiam, że będą cztery młode. A ty?

            Było pięć.

            Brodziły w trawie, znikały pod popękanymi płytami chodnika jak w jaskiniach. Ocierały się o siebie wzajemnie, kładły się na matce, ssały ją z zamkniętymi oczami. Bezradne, zależne i budzące tkliwość.

            Chciałem stać się częścią tego kociego organizmu. To pragnienie wzmagało się we mnie.

            Już kiedyś tak się czułem. Pełnia. Jechaliśmy autostradą w New Jersey, Emily siedziała obok mnie, dłonią gładziła mój kark i włosy z tyłu głowy. Okna były zamknięte, świat istniał tylko jako obrazy przesuwające się po drugiej stronie szyby. Tablice reklamowe, pojedyncze drzewa i co kilka mil niskie, jasne budynki sklepów i restauracji. Nic nie musieliśmy mówić. Byliśmy przynależni sobie. I nie wiedziałem już, kim jestem ani kim naprawdę jest ona. Niczego nam nie było trzeba. Duszność i euforyczne szczęście.

            3.

            Nie ma lepszego widoku niż pięć małych kotów turlających się w trawie i na chodnikowych płytach. Po jakimś czasie zaczęły jeść mięso, które im rzucałem. Bardzo szybko rosły, stawały się coraz mniej nieporadne, jeszcze piękniejsze. Jeden z nich wskoczył raz na balkon, lecz spłoszyła go moja obecność. Kilka dni później wskoczył jeszcze raz, usiadł na parapecie i zaglądał do mieszkania.

            Przestałem być taki pracowity. Nie wychodziłem z balkonu. Siedziałem z otwartym laptopem na kolanach. Zapominałem o jedzeniu. Nie słyszałem pukania do drzwi. Czasem robiłem opisy kotów, takie krótkie portreciki, szkice. Nadałem im imiona: ten mały, jak z bajki – to był Puszkin. Jasny w brązowe łaty – Karenin. Najodważniejszy i największy, który wskoczył na balkon – Myszkin…

            – Idiota – powiedziała Agata, gdy wreszcie jej otworzyłem; waliła w drzwi pięściami, podobno myślała, że coś mi się stało. –  Fanatyk literacki.

            Była o nie zazdrosna. Wychodziła na podwórko z miską mleka i papierosem, one natychmiast rozbiegały się po kątach. Kucała, wołała: „kici kici”, klęła pod nosem i wracała do domu. Wtedy ostrożnie podchodziły do miski i piły. Patrząc na nie zza firanki, zgodnie uznaliśmy, że po prostu nie da się ich oswoić.

            Popatrzyłem na Agatę, ona naprawdę miała w sobie coś elektryzującego.

            – Wyglądasz jak Cat Power – powiedziałem. Uśmiechnęła się szeroko:

            – Mój mąż mi to zawsze mówił.

            – Miałaś męża? – zdziwiłem się.

            – Pomyłka – skwitowała. Patrzyła na mnie ze znaną mi zuchwałością, niepotrzebną, bo nie chciałem pytać.

            Emily nie lubiła kotów, przypomniałem sobie. Koty nie kochają naprawdę, mówiła.

            Emily była czuła, pełna empatii. Dobra, odpowiedzialna, wrażliwa, oddana. Ojciec i matka jej nie lubili. To oczywiście nieprawda, co mówił ojciec, że to ona otruła tamte dwa koty. Drobna, duże oczy, długie włosy. Dziewczęca figura, małe dłonie. Mieliśmy plany. Nic szczególnego, jak wielu kończących studia: pojechać do Europy i Azji, pobyć dłużej w jakimś europejskim mieście, na przykład w Paryżu, wrócić do Stanów…

            Emily na pewno tego nie zrobiła. No, chyba że tamtego wieczoru. Powiedziała, że raczej wątpi, żebym ją kochał. Że nie odczuwa mojego zaangażowania. Że mam ciągle inne zdanie niż ona. Że nie może mi ufać. Że boi się ze mną gdziekolwiek pojechać, że chyba w ogóle nigdzie nie pojedzie. Że jestem dziecinny. Że jej nie rozumiem. Że wyglądam, jakbym jej nie słuchał. Że ma już dość. Że zaraz straci nad sobą panowanie. Żebym się bronił, bo nie ręczy za siebie. Żebym nie myślał, że nie da mi rady. Żebym puścił jej ręce. Żebym jej pozwolił. Żebym ją puścił. Żebym jej nie przewracał na ziemię. Że jestem beznadziejny. Że mój jedyny argument to siła.

            Do dziś pamiętam uderzenia jej małych, twardych pięści. Cienkie przeguby rąk. Kładę ją delikatnie na ziemi i wykręcam jej ręce do tyłu; wierzga nogami, aż w końcu się uspokaja. Odchodzę, patrzę z drugiego końca pokoju, jak płacze z bezsilnej złości, jak płacze i piszczy.

            4.

            – Agata, zadzwoń po weterynarza.

            Kotka krwawiła. Na podwórku było pełno krwi.

            Trzęsła się, gdy się do niej zbliżaliśmy. Co mogła czuć na widok dwóch skradających się postaci niosących w dłoniach jakiś stary, wytarty koc?

            Małe koty trzymały się w bezpiecznej odległości. Niekiedy w wieczornym powietrzu słychać było miauczenie, które osiadało na trawie i płytach chodnikowych jako szary, brudny puch.

            To napięcie przeniosło się do mieszkania: obce zapachy, szybsze, krążące ruchy, szept. Lampa dawała żółte, raczej mroczne światło. Na żółte ściany padały cienie. Weterynarz zadawał pytania. Agata mówiła po polsku i miała inny głos. Poczułem jedność z tym miejscem w obcym kraju, z nimi, z tym, co się właśnie wydarza, i tęsknotę za wszystkim, za życiem.

            Weterynarz pochylał się nad kotką. W strzykawce był jasny, uśmierzający płyn; popychany tłokiem znikał pod sierścią.

            – Trzeba ją zawieźć do gabinetu, tutaj nic więcej nie mogę zrobić.

            Więc pojechaliśmy jego starą skodą z poplamioną tapicerką w kolorze buraka. We czwórkę: weterynarz, kotka, Gata i ja. Kotka na moich kolanach, owinięta w wilgotny od krwi koc, cicha, oszołomiona i słaba. Za szybą przesuwały się neony, jasne latarnie w mieście błyszczącym od ciepłego deszczu. Poczułem, że życie ma wielki, niepodważalny sens.

            Prawie zemdlałem w tej poczekalni. Białej, niedużej, rozjaśnionej świetlówkami, ze stolikiem na gazety, z plakatami na ścianach, z korkową tablicą ogłoszeń.

            – Maleńki łyczek benzyny, jedyne, co może uratować śmiertelnie rannego kota – weterynarz wyszedł z gabinetu zadowolony. – Bardzo solidaryzuje się pan z tą kotką – powiedział z żartobliwą troską; jego angielski był płynny i świszczący, dający oparcie, taki jak on sam. Kochałem go wtedy, złapałem Gatę za rękę pełen egzaltacji i nadmiaru.

            – Wiele lat temu straciłem dwa koty – odpowiedziałem weterynarzowi. – Byłem do nich bardzo przywiązany. Nawet nie wiadomo, jak to się stało.

                  – A to nie Emily? – zapytał. Spojrzałem na niego ze zdziwieniem. – Czytałem pana ostatnie opowiadanie – wyjaśnił. – Przepraszam, wziąłem je zbyt dosłownie, niepotrzebnie.

            – To jest opowiadanie biograficzne. Ale nie lubię się do tego przyznawać. Właściwie zawsze zaprzeczam.

            – Rozumiem – kiwnął głową. – Podobało mi się. A kotka przeżyje. Happy end.

            – Dziękuję, że ją pan uratował. I że czyta pan moją prozę. Nie wiedziałem, że jestem popularny w Polsce.

            – Chyba nie jest pan – uśmiechnął się.

            W domu cisza. Leżę na wersalce, mam zamknięte oczy. Gata rozparta na fotelu, nogi opiera o brzeg wersalki, ma ciepłe stopy, trąca mnie nimi – najpierw delikatnie, potem mocniej, zaczepnie. Mówi: „Nikomu nie przeszkadzam, nikogo nie ruszam, reperuję prymus. Poza tym uważam za swój obowiązek uprzedzić, że kot to zwierzę starożytne i nietykalne”. Uśmiecham się, nie otwieram oczu. Trącam ją stopą. Szturchamy się tak przez chwilę, coraz mocniej, weselej i głośniej. Po chwili uspokajamy się, Agata zaplata swoją nogę wokół mojej, wsuwa stopę pod moje udo. W końcu kładzie się obok mnie, przytulam ją i zasypiamy.

*

            Wyszła następnego dnia rano. Słyszałem, jak zamknęła drzwi. W zlewie stał brudny kubek po kawie, łyżeczka na parapecie zostawiła brązowy, owalny ślad. Po drugiej stronie szyby pięć par kocich oczu patrzyło na mnie, jakby pytając, co zrobiłem z ich matką.

            5.

            Otworzyłem balkon. Patrzyłem z drugiego końca pokoju, jak wchodzą do mieszkania. Grube łapy, szeroko otwarte oczy, cienkie, sztywne wąsy jak mocno naciągnięte nitki albo struny. Ciche, prawie bezszelestne. Zainteresowane, ekspansywne. Wąchały. Szukały miejsc, przyczajały się, czasem atakowały przedmioty, ślizgały się, wbijały pazury i gryzły. Znajdowały miejsca, kładły się, przywierały. Przytulały się do siebie wzajemnie albo do matki, do niej delikatnie, z wyczuciem. Uśmiechały się, bo wszystkie mogą, a prawie wszystkie to robią. Miały pana boga w futrze. Jadły, wypróżniały się, znaczyły teren ohydnym zapachem, do którego długo nie mogłem się przyzwyczaić. Rozmnażały się. Znajdowały ciepłe, bezpieczne miejsca i tam mościły legowiska swoim młodym – ślepym i zależnym. Małe rosły, zaczynały chodzić, karmić się mięsem, znaczyć swój teren i rozmnażać się. Wchodziły mi na kolana, miauczały do mnie. Ocierały mi się o nogi, lizały moje dłonie. Ocieplały mi łóżko. Kładły się na mnie i usypiały mnie; spały na mojej klatce piersiowej, opierały się o moje łydki i uda, grzbietem dotykały mojej głowy. Niekiedy łapami naciskały mi brzuch, jakby maszerując w miejscu, masowały mnie tak i uklepywały. Zeskakiwały z wersalki, wskakiwały na nią. Siedziały w wannie, na lodówce i w zlewie. Miażdżyły kurze piersi, obgryzały kogucie nogi, zjadały wątróbkę, serca, piły rosół. Były wszędzie i robiły wszystko; codziennie było ich więcej.

            Agaty nie widziałem od zdarzenia z kotką, wiele tygodni. Pewnego dnia przyszła. Było to w dniu moich czterdziestych urodzin albo zaraz po nich. Trudno było już wtedy wejść do mieszkania – kto nie umiał brnąć wśród kotów, łatwo mógł któregoś nadepnąć. Stanęła przy drzwiach. Cieszyłem się, że przyszła, uśmiechałem się, w rękach trzymałem kota; mruczał, wydobywał z siebie dźwięk niski, jakby pochodzący z jakiegoś bezdennego wnętrza.

            – „Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że wszystko w porządku, tylko kot jest gałgan i zeżarł kanarka” – powiedziałem, żeby ją rozśmieszyć.

            Wciąż stała nieruchomo. Stała tak kilka minut.

            – Fuck you. W głowie ci się pojebało – powiedziała.

            Nie widziałem jej więcej.

            *

            Sen erotyczny z białą kotką. Nie wiedziałem, co myśleć.

            Zresztą chyba miałem gorączkę. Leżałem. Koty – na mnie, obok mnie, wszędzie. Przybywało ich z godziny na godzinę, z minuty na minutę. Przyciskały mnie swymi miękkimi ciałami, czułem duszność, duszność i euforyczne szczęście. Czasem mi się zdawało, że leżę spleciony z Emily, że to jej dłonie otaczają moją głowę i ramiona. Koty – jedne na drugich, warstwa na warstwie, coraz gęściej. Uwięziły mi ręce, przestałem się ruszać. Czułem, że koci zapach mnie usypia, działa jak chloroform, a ja przestaję odróżniać sen od jawy. Wreszcie poczułem puchate ciało w ustach, po chwili inne kocie ciała zakryły mi uszy i oczy.

 

Dorota Nawakówna

 

Dorota Nowakówna – ur. w 1975 roku w Chrzanowie. Absolwentka anglistyki, dziennikarstwa, Studium Przekładu Literackiego i Studiów Literacko-Artystycznych. Publikowała opowiadania w „Odrze”, „Pograniczach”, „Toposie”, „Akcencie” i „Wiadomościach Literackich”, a także reportaże i wywiady w „Przekroju”, „Rzeczpospolitej”, „Krakowie” i innych. Nagrodzona w konkursie prozatorskim KUL za opowiadanie „Bartosz”. Pracuje jako tłumaczka audiowizualna; jest autorką polskiej wersji dialogów do seriali i filmów fabularnych.

 

 

 

 

 

PODZIEL SIĘ

Do góry