Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

Fragment nowej powieści
Agnieszka Kłos

Mimo chaosu, wewnętrznego rozedrgania, wibracji krążącej wokół własnej osi Ziemi, istniały dowody i ślady świadczące o tym, że w środku pulchnej ziemi, pośrodku jasnej polany, w jej burzliwym i płodnym brzuchu, odcięci od siebie częściami świata ożywionego, drobnych korzonków, ogonków, przedmiotów, istnieli ludzie w postaci niezniszczalnych ludzkich zębów. Stanowiły one ostateczny dowód, którego nikt nigdy nie odnalazł, nie przeliczył ani nawet nie zebrał, żeby ułożyć w coś w rodzaju drogocennej relikwii – kolii, naszyjnika lub szczęki ludzkiej, która mogłaby się stać, choć nie stała, symbolem tamtego wydarzenia i w zasadzie wszystkich ludzi. A jednak, zęby leżały tam i przechodziły powolny proces zagłębiania się w otchłań, drążąc swoje korytarzyki niczym owady lub strużka wody. Ograniczone w swojej doskonałości, ubrane w zbroję, z którą nie radzi sobie sama matka natura, tak trudna do zdobycia jest ta warownia ludzka. Połyskująca w słońcu, wiecznie lepka, gęsta od śliny, umazana, a potem schnąca, wypłukująca resztki dziąseł i krwi. Deszcz za deszczem, zima za zimą, roztopy, wody podziemne szukające nasion. Wszystko to dekomponowało ludzkie szczątki, stając się niemal nowoczesnym malarzem. W każdym razie artystą, którego dzieła nikt nie mógłby zobaczyć w całości, tak pogrążone było w podziemiach. Tu była załoga ludzka i trwała – mówiły zęby. Pod ścianą zimną i białą jak lodowiec, w środku zębów tkwiły wszystkie szczegóły potrzebne do zidentyfikowania ofiar i opowiedzenia ich niezwykłej historii: historii urodzenia, odłączenia od mleka matki, wzrostu, rodzaju i gatunku pożywienia, dojrzewania, a potem, być może, dorosłości lub starzenia się. Ponieważ jednak nie istniały po ludziach kości, nie było kości udowych ani żebrowych, nikt nie mógł dowiedzieć się, co jedli i jak żyli ludzie ci na dwadzieścia lat przed śmiercią i na trzy lata. Zatem zęby, choć nikt ich nie zebrał nigdy i nie zwrócił na nie uwagi, a było ich mrowie, tuż pod miękkimi i wzruszającymi kolorem, mchami.

Zęby tworzyły poziomy instalacji leśnej, wskazując na głębokość zanurzenia, a pył z ludzi był właściwie rodzajem kożucha, nakrycia, obrusa, który wszystko spowił. Powoli rozpuszczając się jakby trucizna lub nawóz i przenikając krok po kroku, do ziemi, powietrza i liści. Nie mogli sobie wyobrazić wspanialszego zmartwychwstania i ukazania się światu w tak jasnej i złocistej poświecie, jak tego ranka, kiedy weszli niczym liście do tego samego świata – nowi.

Jak chasydzi skąpani w płytkiej rzeczce na skraju dalekich miasteczek.

Jak odrodzeni w interesach na bruku wielkich miast Europy.

Niczego nie chcieli bardziej niż życia. Czyli tlenu.

Trudno wyjaśnić to umarłym. I trudno ich spotkać. A także rozmawiać. Dlatego nowi osadnicy trzymali się z daleka.

A przecież widzieli płaskie obrazy jak w kinie na gałęziach drzew późnym wieczorem, tuż przed burzą, kiedy stężenie ozonu w powietrzu zdaje się rozrywać wątłe płuca. Płaskie obrazy wyświetlane na gałęziach, niebie, na mgle. Dziwne kino jak w dawnych czasach, kiedy pojawiało się w wiosce, by za chwilę zniknąć, uprowadzając wariatów wiejskich i niepewne dziewczęta. Teraz płaski obraz był ciemny, właściwie czarno – biały i sunął przez chwilę tylko gdzieś jakby przed oczami, ale był właściwie nieustannie obok. Można było próbować go dogonić wzrokiem, lecz bardziej się go przeczuwało, kiedy chmura go niosła, niż widziało naprawdę. Dlatego potem różne były na ten temat rozmowy. Że chłopak szczupły z ciemnymi oczami, gorejącymi, podobny do młodego Chrystusa. Że dziewczyna, trochę wariatka, z rozwianymi włosami, skulona, stąpająca bosko, unosząca się wręcz nad ziemią. Że starcy, najmniej wyraźni, trochę chasydzi, trochę burżuje. Gwarni, zajęci sobą, ze sobą rozmawiający. Płaskie obrazy te wprawiały ludzi żywych w odrętwienie i strach wielki, z czasem jednak siła obrazu łagodniała i wnikając w strukturę świata, pozostawała pośród ludzi. Tak się działo z wieloma obrazami, setki, tysiące razy, setki setek, a nawet częściej. Zdali sobie wkrótce sprawę, że każde zapalenie żarówki wyzwala w ich domach podobny stan i pobudza te płaskie obrazy do podróży niczym objazdowe kino. Nie było na to rady, bo umarli ci nie wiedzieli, że umarli. Przepływali między żywymi zajęci swoim światem i w swoim języku mówiący, z rzadka zwracający z ogóle na żywych uwagę. Bo niby po co.

Załamywał się ten obraz lecący nad nimi i falujący jak na pustyni od ciepła. Niczym flaga albo chusta z twarzą odbitą. Tak mówili między sobą. Porównywali do tego, co znali lub spotkali w swoim życiu. Było tego niewiele. Kino, wojna, kościół. Zęby, które szczerzyły się z ziemi wyznaczyły linię demarkacyjną wokół jasnej polany. Były to zasieki między światem żywych a światem umarłych. I niechętnie się tam wyprawiali na łowy lub na grzyby. Raczej nielicznych pchała ciekawość, a innych niewiedza. Płaskie obrazy, jak zrozumieli, były wynikiem śmierci przez uduszenie.

W dalekim lesie płonęły ognie. Ludzie przedzierali się między gałęziami i szli naprzód. Ogień rozdzierał mrok i oświetlał na chwilę ich twarze. Próbowali okrążyć polanę i dostać się do środka, ale każdy krok prowadził ich w złą stronę. Nie wiem, nie wiem, czy dobrze zrobiliśmy, mówił w wiele lat później milicjant. Okrążaliśmy bagna i tereny zaminowane, ale nigdy bezbronną polanę w poszukiwaniu zmarłych. Dlatego nurkowali i wypływali daleko poza nią. Jakby ktoś się nimi bawił. Nagle płomienie gasły jakby zdmuchnięte potężnym oddechem i w lesie nastawał mrok jak czasy średniowiecza. Było ciemno, zimno i wilgotno. Warunki nie dla ludzi, nawet w mundurach. Dlatego stawali w miejscu i czekali, a czas mijał jakby chciał im coś powiedzieć, podsunąć. Na ziemi, tuż pod stopami, widzieli smużki światła, wydobywającą się mgłę, rozpoznawali wtedy dwa kolory: zielony traw i mchów, i granatowy – swoich spodni. Nogawki robiły się mokre i ciężkie. Palce u stóp marzły, bo nogi zapadały się w trawę i lepki muł. Mimo to, jak mówili po latach, nie mogli się ruszyć i zdecydować. Nawet dowódcy głupieli. Latarki lub pochodnie równie nagle, jak wtedy, zaczynały świecić, jakby przyszła dostawa prądu wraz z wiatrem. Listki młode dygotały na wietrze, oświetlone znienacka jasnym światłem. Twarz kogoś połyskiwała między drzewami jak ucięta głowa bez poroża w ich przedpokojach. Kolega obok nie zgasił papierosa, więc ten tlił się w jego ustach. Ktoś zostawił czapkę na gałęzi, a ta kołysała się teraz lekko jak chusta. Znowu widzieli kolory. Pojawiła się czerwień, żółć, odcienie brązu. Niebo było jak przedtem – granatowe ze srebrnymi ukłuciami gwiazd. Odpryski spawania lub strzelania seriami, po wielkim niebie. Nigdy nie mówili o tych krótkich zdarzeniach w lesie. Milczeli. Może myśleli, że to złudzenie było częścią tylko ich doświadczenia i że nikt inny nie widział. Że byli w tym sami. Próbowaliśmy okrążyć, mówił milicjant. Ale polana uciekała jak zając. Ty ją tu, a ona cię tam. Nie było mowy, żeby się na nią dostać. Magiczna wyspa. Syreni śpiew wiatru wokół i drzew, które działały na nas jak narkotyk. Próbowaliśmy coś zrobić. Podejmowaliśmy zwykle decyzje przed rozejściem się do lasu. Potem następował ten brak prądu i kontaktu między nami, a światło gasło. Zalewała nas czerń niczym ocean. Było przyjemnie i miło. Byliśmy nigdzie. Może w czyśćcu. Pomiędzy grobami wielu ludzi ze świata, rozproszonych jak atomy i te rozstrzelane gwiazdy. Chodzić po ludzkim ciele, nawet jeśli już ciałem nie jest, brzydko. Ani wódki, ani spokoju. Tylko posterunek potem i kilka godzin czuwania w samotności. Bez słów. Z radiem.

Polana wydawała mu się szara. Poza tym była przepiękna, pełna powietrza i istot. Gęsta od nich, tętniąca życiem. Nie widział nigdy podobnego miejsca na ziemi. Więc, kiedy urodził mu się syn, zabierał małego na spacer właśnie w pobliże polany i tam pokazywał mu, czym jest życie. Teraz ten młody, naiwny chłopiec, za delikatny, żeby pić, syn milicjanta, policjant, wypisuje mandaty na bocznych drogach. Nie oddala się zbytnio od polany i nie wyjeżdża nigdzie poza swoją osadę. Lubi w niej tkwić i chce to robić do śmierci.

Milicjant widział konary drzew, otwarte jak rana niebo nad nimi i pełzł w stronę światła. Tylko się nie rozchodźcie – usłyszał nad głową, a potem dotknął go delikatnie swoim skrzydłem ptak i zapadł w sen. Znowu śnił o srebrno – zielonej zonie pełnej dobra, która była jak mityczna macica, pośrodku jego życia, mógł do niej w każdej chwili wejść, zanurzyć się i zniknąć po życiodajne siły. Tak też robił. Kołysał się na czubkach palców w mundurze, wpatrzony w gałęzie, które kołysały się i go obejmowały. Byli w tej chwili jak żołnierze na służbie, zbici w szereg, przed walką. Kołysali się jednak lekko jak łany zbóż albo dziewczyny w wiankach na głowie w jego wsi. Zero ladacznic – myślał milicjant sennie. A jednak pięknie i cicho. W oddali słychać było gwizd lokomotywy, która brnęła przez wykopane w skałach dziury. Pchała lub ciągnęła z mozołem maszyny i wykradane nowej ziemi żelazo. Obojętnie jakie, obojętnie skąd. Wyrwane, wykopane, wyłamane. Jadące na wschód. Chciał być żelazem i wrócić w postaci odźwierzy na drzwi.

Nie było tam ciszy, choć milczeli. Słychać było, ale tylko czasem, skowyt nagły jak błyśnięcie komety. Nawet, jeśli zdołali spojrzeć szybko i tak nie mogli nigdy dostrzec, kto wyje, woła lub płacze. Człowiek to czy zwierz.

Czasem znajdywali pod butami kawałki żelaznej drogi. Podnosili do oczu i patrzyli, jeśli kawałki były lekkie lub dały się wyrwać z ziemi. Inne tkwiły niczym rzepa, z korzeniami głęboko wkopanymi i rozgałęzionymi stąd do Berlina. Żelazna droga wiodła przez gęsty las i tam nikła jak dym. Szli jej śladem, śladem wkopania i wydobycia, ale nigdy nie doszli do końca drogi. Gubiła się i znikała pod ziemią jak pod wodą. Drogę budowali więźniowie bez maszyn i narzędzi. Ryjąc w ziemi rękoma, czepiając się paznokciami, palcami. Milicjanci szli ich drogą i doświadczali miłej symbiozy. Było bowiem jasne, że drzewa przyjęły żelazo do środka i zaprosiło do kontaktu, a także wspólnego obumierania. Rdza skapywała z lśniących w deszczu żelaznych szczap jak z drzew. Krople nabrzmiałe ciekły powoli ku ziemi i wyglądały jak żywica. Niejeden się nabrał i dotknął palcem.

W pewnym sensie przyroda z nich kpiła, bo wystarczył dzień lub noc, żeby na niskich krzewach pojawiły się gęste pajęczyny, wypisz wymaluj obrusy. Zakrywały one fragmenty ziemi i doły wykopane przez króliki. To były niemieckie króliki, które uciekły z wioski jako pierwsze. Była też ferma przy obozie. A na niej kilka ciasnych klatek z drewna i drutu kolczastego, takich samych, w jakich siedzieli więźniowie. Króliki czekały na śmierć w futrze. Więźniowie nago. Potem króliki założyły pod obrusami z pajęczyn nowe siedziby i żyły niczym przed narodzeniem człowieka. W dali majaczyły domy ludzi, opuszczone, puste, choć pełne mebli i jedzenia. Porzucone królestwo niemieckie, a teraz niczyje. Między dekretami, planami, kartkami papieru na biurku.

Rozumieli potęgę i nie rozumieli nic, dlatego byli zdziwieni i zupełnie ich nie zaskoczyło to, że kiedy obchodzili polanę pewnej nocy, już o świcie właściwie, jeden z nich, najmłodszy, łysy od wojennego hełmu, upadł na kolana, a potem twarz i płynął w kierunku jasnej polany po zielonych falach mchu i traw. To było proste, religijne i zakazane. Patrzyli i milczeli. Nikt nie odezwał się słowem, a on płynął spokojnie w kierunku polany. Tylko tym sposobem mogli dojść, szli bowiem za nim cicho, skradając się, żeby go nie zbudzić. Ponieważ tylko on potrafił przepłynąć między minami i dostać się żywy na jasną polanę. Towarzyszyło im echo jak cicha muzyka z cerkwi. To serce dzwoni – myślał milicjant skradając się za płynącym chłopcem. To jest cerkiewna muzyka moja.

To wilki czy psy? Zapytał milicjant, ale nikt nie potrafił mu odpowiedzieć. Przeszli kilka kroków po miękkim mchu i wtedy znowu coś zawyło, znacznie bliżej. Być może tam są ludzie, powiedział jeden z nich. Gdzie? Tam, gdzie wyją psy. Jeśli to są psy – rzekł milicjant. Bo jeśli wilki, to na pewno nie ma tu turystów.

Nawet proste słowa brzmiały tu znacząco i żadne słowo, żadna rozmowa nie była lekka ani głupia. Nawet łysy od hełmu chłopiec nabierał przy jasnej polanie ciężaru i zdawał się być nawiedzony. Nigdy nie było tak nigdzie indziej. Nigdy tak między nimi.

Tutaj nikogo nie ma i nie może być – powiedział o świcie ich dowódca. Do polany to powiedział i do drzew wokół, bo milicjanci mu nie wierzyli.

Po bitwie zostały wraki. Obrastała je zieleń, łapczywa, głodna po wojnie. Rosjanie nie mogli ich ruszyć, bo były za ciężkie, a motory siadły. Stały teraz zanurzone w świat umowny. Ani drzewa, ani militaria. Być może zaminowane. Nad wrakami krążyły dzikie ptaki łowne. Wysoko, jak w Ameryce. Kołowały, gwizdały, prowadziły powietrzną naradę wojenną. Milicjant znalazł w wysokiej trawie pióro jednego z nich i nazwał go w myśli Dowódcą. Śledził ich. Spoglądał okiem najlepszym z możliwych. Utrzymywał stałą wysokość, a tam na górze, wystarczyło mieć silne skrzydła i trwać na wietrze. Nagle na niebo wróciły ptaki, które przez kilka lat były nieobecne w całej Europie. Trwały bowiem walki powietrzne, a huk maszyn nie dawał im żyć. Terytorium zajęły ptaki ze stali. Teraz, kiedy wróciły do bazy na stałe, ptaki mogły na powrót ustanawiać swoje tereny. Dowódca okrążał polanę i widać było, że odzyskuje przestrzeń. Zmienioną, z gratami, milicjantami i ludźmi z wioski, którzy kopali w nocy, poszukując tu złota.

W krokach milicjantów, szumie trwa, przerywanych klęskotem ptaków, była jakaś melodia. Trudno ją odtworzyć i zanucić po latach. Biegła wzdłuż lasu nie wstępując do wioski. Nigdy nie zawitała do żądnego człowieka, przeciwnie trzymała się granicy lasu jak muru. Melodia była gęsta, pulchna, oddalała się i przybliżała, często nachodząc na głos ludzki i zwodząc ludzi w lesie. Nie było to echo. Sprawdzali. Wypowiadali słowa, ale słowa gasły. Podobnie krok, ruch ręki w trawie. Melodia towarzyszyła ludziom jak cień i to było najbardziej niepokojące.

I wreszcie, kiedy człowiek stawał i zaczynał słuchać, las otwierał się powoli jak dłoń i pokazywał, co ma w środku. A były tak głosy kukułki. Można je było policzyć. Robili to, zadając jej w myślach pytania, jak w swoich wsiach. I dostawali od razu jasne odpowiedzi.

Mali byli jak zagubiony gatunek. Wystarczyło spojrzeć na nich z góry i widziało się większe owady. Nikogo więcej. W pancerzach z sukna. Kiepskich butach. Przepoconych czapkach. Mizerny kawałek człowieka w krótkim odcinku historii. Ptaszki musiały pękać ze śmiechu.

(W tym czasie starzec na własną rękę okrąża polanę i bada jej energię. A potem wraca do wsi, bierze najlepszy bimber i wraca, żeby ją napoić. – Nie wiem, co tu się dzieje pod nieobecność człowieka – mówi i leje ze stalowej bańki wszystko na ziemię. – Ale, kiedy pojawia się tu człowiek, jasna polana chce mu coś powiedzieć.)

Po pływaniu najmłodszego, łysego od hełmu, zrozumieli, że do polany droga jest kręta i prowadzi niejako naokoło lasu. Zaczęli ją wykorzystywać do wejścia w sferę cmentarną i podejrzaną, a także atrakcyjną dla kopaczy złota i zwyczajnych kłusowników. Tego pojąć nie mogli: polana dopuszczała ludzi spoza osady i okolic. Kopacze ściągali z innych wiosek i miast. Kłusownicy przechodzili kilometrami przez góry. Przychodzili i wchodzili jak w bajce. Ponieważ giętkość okazywała się jedyną prawdziwą cechą, którą akceptowała polana.

Dramatycznie było gubić się w lesie i zostawać samemu. Pośrodku lasu, czyli w objęciach wielkiego i niezrozumiałego, nieznanego, choć bliskiego po sąsiedzku. Okazywało się wtedy, że niczego nie wiemy o niczym, że las jest dla nas prawdziwą zagadką. Znamy go mniej niż niewybuchy i wojnę. Niektórzy z nas dopiero w środku lasu odkrywali, że las nigdy nie jest taki sam, a jego skóra zmienia się z minuty na minutę. Dorywali potęgę światła i rysunek drzew, coś, czego dotąd wcale nie widzieli. Zapominali o kolegach, o przełożonym i rozkazie, który czekał jak zawieszona na gałęzi czapka. Jakby to był oddech miłosny, a las był gorącą, bliską dziewczyną, dziewczyną bliską spełnienia.

W końcu pojawiło się pytanie o szczęście i sens. Nikt nigdy nie zaznał szczęścia w tym lesie, na tej polanie i nikt nie doszukał się w ich istnieniu sensu. Milicjant patrzył na gałęzie, ich splot, który dotykał nieba. Niektóre liście wyglądały jak drobny papier, który nalepia się na szyby, żeby nie pękły w czasie bombardowań. Wisiały jak znaczki pocztowe z nierozpoznawalną twarzą wodzów sprzed wojny. Zimą już ich tu nie będzie, a na wiosnę zastąpią ich nowi.

W ponurej głowie milicjanta krążyła jedna myśl, która z powodu zamkniętej czaszki, nie znajdywała ujścia. Była to myśl w granatowym kolorze, prędka, kiedy wypił lub biegł, i leniwa jak rzeka, kiedy zasypiał. Była z nim w dzień i w nocy, podczas służby, na szkoleniu, kiedy zdradzał żonę. W dniu porodu syna, opuściła go na krótką chwilę i wtedy poczuł szczęście. Rzewne, rosyjskie, zza Buga.

Płot, zza którego pokazali mu malca, stał dokładnie po to, żeby oddzielić na czas porodu kobiety od mężczyzn. Zza płotu oglądali swoje dzieci, zawinięte jak w liść kapusty, łyse główki, nagie życie, które podobne jest do siebie jak dwie krople wody.

Kiedy zawiniątko niczym gołąbek zostało mu przedstawione, znieruchomiał i wpatrywał się weń jak w ruchomy cel w czasie wojny. Maleńki punkcik, w który musiał celować i trafić, bowiem od jego oka zależał los niejednego człowieka. Na celowniku miał malca, i obserwował go tak intensywnie, że załzawiło mu się oko. Silne wówczas, a teraz w stanie spoczynku. Nie płacz, starzec dotknął jego kurtki. Teraz trzeba się cieszyć i pić. Płakać będziesz potem z powodu syna. I właściwie tak się stało.

A ta granatowa, dręcząca myśl, która jak zaciek, pojawiała się na czystej i wyspanej korze milicjanta, od świtania, dotyczyła jego samego, jakby sam jeden był na świecie. Dlatego rolę strzelca, a potem snajpera, przyjął łaskawie, jak nagrodę do samego stwórcy. Czołgał się w śniegu, nieruchomiał i patrzył niczym zwierzę. Co ciekawe, nie myślał wówczas o niczym. Czas ciekł mu przez palce zaciśnięte na drewnianej rękojeści. I tak mijały lata. I to było dobre. Wystrzelał całą cierpliwość i spokój, pozostały mu nerwy. Uniesienia. Walki, i wybuchy, które pojawiały się niezależnie od wszystkiego. W swoim myśleniu przypominał okolicę opuszczoną, pełną wody, zbiorników cichych i hałaśliwych, w których woda nieustannie szumi i przelewa się, nie zaznając spokoju. Do wodopoju podbiegały wilki i wiejskie psy, uchodzące za dzikie. Nachylały się, po czym uciekały w popłochu. Widział kafelki zachowane na zbombardowanych domach, po których pozostały wewnętrzne ściany. Nikt ich nie burzył, zarastały zielskiem i zaczęły przypominać mozaiki dawnych kultur i ludzi żyjących setki tysięcy lat temu. Lubił te okolice, choć odrywały one go od życia i rujnowały mu małżeństwo, a potem rodzinę. Bo myśli te psuły wszystko.

Nie od razu spełniają się życzenia – mówił starzec. I wtedy, i potem.

Nie od razu zrozumieli i zauważyli też, że nad jasna polaną nigdy nie zachodzi słońce, więc nie mijały tam dni. Mówili, połóżmy się, odpoczniemy i zasypiali, ale właściwie dlaczego zasypiali, skoro świeciło słońce? Mówili, nie spaliśmy całą noc. Ale właściwie była to nieprawda, bo przez cały ten czas, kiedy byli w lesie, mijały godziny i dni, ale nigdy nie pojawiała się prawdziwa noc.

Nigdy nie widzieli, żeby granat tak pasował do zieleni, kiedy tam leżeli i spoglądali na kawałki mundurów na mchu. Wrzuceni w głęboką trawę jak w wodę, odpoczywali jak żaby z rękoma rozstrzelonymi na całą szerokość. Leżeli pośród owadów, które z wolna podchodziły i zaczęły ich obierać, tak jak zwykle obierały martwych. W powolnym pochodzie na części człowieka i części od człowieka, dotykały ostrożnie pasków ze skóry, zegarków tykających po nic, sznurówek przy butach, zabrudzonych już ziemią. Wszystkie te obiekty jak smakowite kąski mogłyby im starczyć na wieki. Jak ubrania i zbroje po tamtych, których odebrała godnie ziemia. I one przyjęły do swojego systemu.

Mieli swój ciężar i był to ciężar życia, choć leżąc w tym miejscu, przypominali martwych z martwych, tak niewiele było w nich chęci do życia.

 

Fragment powieści Południe (tytuł roboczy), zrealizowany dzięki środkom ze Stypendium Prezydenta Wrocławia Jacka Sutryka w dziedzinie literatury (2020 rok)

 

 

 

Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.
Agnieszka Kłos

 

 

Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.
Biurko Agnieszki Kłos

 

Agnieszka Kłos – Autorka Całkowitego kosztu wszystkiego, Gier w Birkenau, Wyższej czułość. Pracuje na Akademii Sztuk Pięknych im. Eugeniusza Gepperta we Wrocławiu. Kuratorka Otwartej Pracowni Gepperta. Od 2001 redaktorka magazynu „Rita Baum”, od 2004 wiceprezes Stowarzyszenia Kulturalno–Artystycznego „Rita Baum”. Od 2012 członkini Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Sztuki AICA. Doktor nauk historycznych. Laureatka wielu stypendiów i nagród. Jej książki były nominowane, m.in., do Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza, Nagrody Literackiej Europy Środkowo–Wschodniej Angelus i Złoty Środek Poezji, zgłoszone do Paszportów Polityki. Doktor nauk historycznych, zajmująca się w swojej pracy badawczej związkami sztuki i krajobrazu z drugą wojną światową, współautorka subdyscypliny środowiskowej historii Zagłady.

 

PODZIEL SIĘ

Do góry